2013-04-16, Warszawa
Z perspektywy 35 lat (4). Rok 1985, cz. 1.
W ramach retrospekcji przywołam tekst napisany w Oslo 18 listopada 2006 r. — wspomina Jadwiga Ślawska-Szalewicz.

Jestem jeszcze w Oslo. Zaproszona na międzynarodowe mistrzostwa przez Norweski Związek Badmintona jako wiceprezydent Europejskiej Unii Badmintona (Badminton Europe). Siedzę na sali i oglądam ćwierćfinały. Mecze rozgrywane są na pięciu kortach. Organizacja dobra, ale bez brawury. Wszyscy są mili i dobrze wykonują swoją robotę. Brak ułańskiej fantazji, jak to na naszych zawodach bywało. Ale może tak właśnie trzeba?

Z rozrzewnieniem wspominam nasze zawody organizowane w Warszawie w hali Mera (fot. 1.), która była halą do tenisa z widownią na około 300 osób, przy ul. Wery Kostrzewy, dziś Bitwy Warszawskiej 1920 r.

Był rok 1985...

Organizowaliśmy zawody, które Europejska Unia Badmintona przyznała nam po raz pierwszy od pamiętnego założenia Polskiego Związku Badmintona w roku 1977. Drużynowe mistrzostwa Europy grupy B – „Helvetia Cup” (udziału w nich nie brało sześć drużyn sklasyfikowanych w mistrzostwach Europy na miejscach 1-6). „Helvetia Cup” – gdyż puchar na te zawody ufundował kiedyś Szwajcarski Związek Badmintona.  Polska w tym czasie była siermiężna, nijaka, brudna i bura. Ale nam się chciało chcieć! Janusz Rybka, pan doktor ze specjalizacją wod-kan na Politechnice Wrocławskiej przyjechał z całą swoją paczką. Szorowali wykładzinę Mery zafajdaną przez wróble, które nie wiedzieć skąd przylatywały do hali, robiąc oczywiście to i owo na perłowo! Czyściliśmy, wkręcaliśmy powyrywane krany, kurki od wody, jak również sprzątaliśmy wszelkiego rodzaju brudy w hali i przed halą. Hala Mera musiała błyszczeć. Zasłony na trójkątnym, wielkim oknie wieszała zaprzyjaźniona (od 1980 r.) grupa alpinistów, zaangażowana przez nas do tego celu. Zresztą chłopaki miały i trudniejsze zadania, czyli wymianę żarówek typu LH 256.

Polski Związek Badmintona, a sprawa żarówek LH 256... Tak, tak właśnie było. Rokrocznie zamawialiśmy ten typ żarówek w Zakładach im. Róży Luksemburg; dziś po zakładach zostały tylko wspomnienia. Budynek został sprzedany, ale wtedy… 250 sztuk cennych żarówek (cennych tylko dla nas, bo cena nie była znowu taka wysoka) trafiało w nasze ręce, do naszego związkowego magazynu i to był element przetargowy w negocjacjach z zarządzającymi halą Mera p. Hanią i p. Ryszardem Zielińskim (bardzo niedawno odszedł od nas na stałe). Im te żarówki były niezbędne do oświetlenia hali podczas treningów i tenisowych zawodów. My je mieliśmy, więc targ musiał być ubity! W opłatę za halę wliczano zatem koszty wymiany żarówek plus robociznę alpinistów i w ten sposób koszty wynajmu redukowaliśmy do niezbędnego minimum i wszyscy byli zadowoleni, bo na kolejny rok mieli halę wyczyszczoną, z oświetleniem. A my znowu mogliśmy zorganizować zawody najwyższej rangi, o których głośno było nie tylko w całej Warszawie, ale też i w Polsce i w Europie.
Janusz pracował nocą, pomagali mu: Wiesiek, młody człowiek z Płocka, Julian Krzewiński – wspaniały skromny człowiek, pracownik działu sportu Federacji „Kolejarz”, Janusz Musioł, wielki fan badmintona, dyrektor sportowy z AWF Wrocław, Jurek Wrzodak, Jerzy Śliwa, Eugeniusz Jaromin – trener, Jurek Szuliński – trener, Wiesiek Derych, Janusz Łojek, który odpowiadał za stemple pocztowe  „pierwszego dnia obiegu”, Rysiek Borek, późniejszy wieloletni trener kadry narodowej, no i oczywiście Andrzej Szalewicz (fot. 2.), który wszystkim zarządzał. Był wszędzie, o wszystkim decydował, w sprawach organizacyjnych w hali tylko on mógł podjąć decyzję. W ten sposób unikaliśmy kolizji, błędnych decyzji i podwójnej roboty. Był omnibusem w sprawach wyklejania linii na wykładzinie Mery (kortów nie mieliśmy i mogliśmy tylko o nich pomarzyć, bo skąd wziąć pieniądze – twardą walutę na ich zakup?).

3 M to amerykańska firma, która w latach osiemdziesiątych miała swoją siedzibę przy ul. Lektykarskiej w Warszawie. Za sprawą Andrzeja i jego znajomości firma ta pomagała nam, dostarczając białe taśmy samoprzylepne o szerokości 45 mm. Na jeden wyklejany kort zużywaliśmy około 100 metrów, więc minimum 600 metrów plus ewentualne uzupełnienia, plus ewentualne popełniane przez nas błędy w klejeniu kortów – w sumie było potrzebnych około 1000 metrów. Ale w sklepach próżno szukać takiego rarytasu!  Błąd w wyklejaniu boisk zdarzył nam się raz, lepiliśmy boiska przez całą noc – 6 kortów, kto nie wyklejał, ten nie wie, co to za mordercza praca. Wykleiliśmy już wszystkie i wtedy okazało się, że wszystkie korty są za krótkie o dwadzieścia centymetrów.
Sędzia Główny był bezlitosny i na 2 godziny przed rozpoczęciem gier wszystko musiało być poprawione – i było. Nie powiem, że ciemno w oczach mieliśmy i serce w gardle, ale oprócz nas nikt się nie zorientował. Zawsze w napięciu czekaliśmy na przyjazd Zbigniewa Górala z LOK (Liga Obrony Kraju – posiadająca sprzęt nagłaśniający) ze swoim samochodem marki Nysa, w którym przywoził nagłośnienie hali.
Flagi uczestniczących państw pięknie wyeksponowane, napisy jak trzeba, sponsorzy hm... Też mieli swoje a-boardy (takie niskie płotki, które były porozstawiane wokół kortów)! W roku 1985 sponsorami Helvetii Cup były firmy PLL LOT (zaproponowała ekipom uczestniczącym w mistrzostwach korzystną taryfę na przelot z zagranicy do Polski) i Fabryka Samochodów Osobowych FSO Warszawa, która wypożyczyła nam 6 samochodów marki Fiat wraz z kierowcami i co najważniejsze z talonami na benzynę! Krzysztof Panufnik, dyrektor działu marketingu FSO był dla nas zawsze niezwykle życzliwy, doskonale rozumiał, że transport podczas zawodów to zawsze trudny, a czasami słaby punkt w organizacji przedsięwzięcia. A więc mieliśmy też dwa autokary marki Super San, 6 fiatów, a na dodatek samochód do przewożenia ludzi zbudowany na bazie „Stara”. Ten wypożyczyły nam Głubczyce – sławetny LKS Technik (na fot. 3. reprezentacja tego klubu) – który dopiero co dokonał zakupu tego pojazdu przy pomocy Andrzeja i Polskiego Związku Badmintona oraz Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu, gdzie mieliśmy wielu życzliwych ludzi starających się nam pomagać. Do nich należał Staszek Krasowski – dyrektor departamentu inwestycji.

Ale wracamy do hali. Kolejnym sponsorem była firma PGR „Mysiadło”, gdzie kupowaliśmy całe stosy świeżych, pięknych kwiatów w gatunku I przecenionych do gatunku III. Kwiaty na halę oczywiście, nie dla nas.
Codzienna zmiana wody w 12 ogromnych wazonach i usuwanie zwiędłych kwiatów należały do Reni Jarnutowskiej (na fot. 4. w biurze PZBad), a 12 waz ze świeżymi kwiatami w hali wyglądało pięknie i tak było przez kolejne 10 dni. Nic dziwnego, że wystrój hali budził zachwyt – wazy przyjechały przecież z Bolesławca, gdzie mieliśmy sekcję TKKF w badmintonie. Nasz instruktor Józef Popek pomógł mi w kontakcie z fabryką w Bolesławcu w zakupie waz i innej pięknej i poszukiwanej w kraju galanterii z tych zakładów. Jak więc napisałam, wystrój budził zachwyt. Zielona wykładzina hali, wyklejone na biało korty, kolorowe kwiaty w wazach, biało-niebieskie reklamy wokół kortów oraz powieszone flagi państw uczestniczących w zawodach i – po raz pierwszy zakupione – ale nie pamiętam gdzie – plastikowe kosze (stojące przy kortach) na ubrania zawodników. Było pięknie, kolorowo, wszędzie reklamy, a najwięcej reklam angielskiej firmy Carlton reprezentowanej na zawodach przez Pepa Pearsona. Niedużego wzrostu, krągły blondyn, zawsze uśmiechnięty, zawsze skory do żartów, podpisał z nami dwuletni kontrakt na obsługę sprzętową zawodów i dostarczył nam 350 tuzinów lotek piórkowych marki Carlton wykonanych według nowoczesnej, jak na owe czasy, techniki: główka plastikowa zamiast korkowej (nowość w 1985 r.). Z tej partii trochę lotek  (30 tuzinów!) dostał Ryszard Borek na zgrupowanie kadry narodowej przed mistrzostwami, które odbywało się w Głubczycach, bo na żaden inny ośrodek nie było nas stać, a w Głubczycach mieliśmy halę wynajmowaną za niewielkie pieniądze od OSiR-u. Dyrektorem OSiR-u był wielbiciel badmintona Marian Masiuk – jego córka Marzena też grała w badmintona – była nawet w kadrze Polski juniorów. Lotki odebrane przez Ryśka służyły do przygotowania zawodników do mistrzostw. Pozostałe 320 tuzinów czekało na rozpoczęcie zawodów.

Carlton przekazał nam również sprzęt osobistego wyposażenia dla zawodników i trenera: rakietki, dresy, koszulki, spodenki, skarpetki dla naszej polskiej reprezentacji! Wyglądaliśmy po prostu pięknie. Nasza drużyna błyszczała. Byłam tak bardzo szczęśliwa, że udało się nam wszystko załatwić na czas. Ale szczęście nie trwało zbyt długo, bo do biura Polskiego Związku Badmintona (na Stadionie X-lecia; były tam również biura Sport-Filmu i innych związków sportowych) wpadł Andrzej Sz., Prezes Związku, z miną z lekka niepewną, z plikiem gazet w ręce. Od progu wydusił: – Zamkną cię, będziemy siedzieć. Wszyscy! Cholera! Nie rozumiejąc o co chodzi, posadziłam prezesa z kawą w ręku przy biurku i z pytającym wzrokiem czekam na wyrok. O co tu chodzi? Jakie więzienie? Na dwa dni przed uroczystym otwarciem? Oszalał? Kto go postraszył? Ale przecież on nie należy do strachliwych! Tyle myśli przeleciało mi przez głowę w ciągu 30 sekund (dla mnie to była wieczność).

cdn.

Jadwiga Ślawska-Szalewicz

Fot. © Jan Rozmarynowski i Jadwiga Ślawska-Szalewicz (archiwum)

W związku z niedawnym jubileuszem Polskiego Związku Badmintona kontynuujemy publikację cyklu złożonego ze wspomnień i historycznych refleksji Jadwigi Ślawskiej-Szalewicz. Była prezes PZBad, była wiceprezydent Europejskiej Unii Badmintona (EBU — obecnie Badminton Europe, BE), honorowa prezes PZBad, pisze również często o badmintonie w swoim blogu "Okiem Jadwigi", poświęconym zresztą o wiele szerszej tematyce.
Poprzedni odcinek zamieściliśmy 6.03.2013.


jr

© BadmintonZone.pl | zaloguj