2019-04-27
Z archiwów BadmintonZone - zdarzyło się 10 lat temu
ZOSTAŁEM FAKTYCZNIE ROZSTRZELANY. CZĘŚĆ 7

27.04.2009. Począwszy od piątku (17.04,2009) publikujemy wywiad z byłym sekretarzem generalnym Polskiego Związku Badmintona — Bohdanem Włostowskim (fot.).
Ze względu na objętość zebranego materiału, całość podzielona została na kilkanaście części. Niebawem zapraszamy do lektury kolejnej, ósmej części wywiadu: "PODSTAWOWYM PROBLEMEM JEST BRAK KOMUNIKACJI".

pola: Wówczas ogarnęło cię zwątpienie?
B.W.: Stwierdziłem, że to nie ma sensu. Po pierwsze, jestem sam. Mam za sobą tylko biuro. Przyszły mistrzostwa Polski w Suwałkach, a podczas nich bardzo burzliwe, robocze zebranie zarządu. W międzyczasie poinformowałem prezydium o tym, że w związku z sytuacją finansową oddaję się do dyspozycji zarządu — czyli to jest de facto druga moja rezygnacja, którą złożyłem. Stwierdziłem, że nie mogę wziąć na siebie odpowiedzialności za realizowanie szkolenia, ponieważ nie mamy podpisanej umowy z ministerstwem. Miałem opinię komisji rewizyjnej, w której było napisane wyraźnie, że realizowanie szkolenia bez podpisanych umów na finansowanie jest naganne. Podparłem się tą opinią i powiedziałem, że ja za to odpowiedzialności wziąć nie mogę. Obawiałem się, że poniosę odpowiedzialność finansową w przypadku niepodpisania umowy z ministerstwem. A to były na moje możliwości pieniądze ogromne. Sam wyjazd naszych zawodników do Azji, na turnieje w Korei i Malezji, z biletami kosztuje około 60 tys. złotych. To jest roczna pensja. Do tego doszły inne zaległości finansowe PZBad: pensje — myśmy wszyscy pracowali w biurze bez wynagrodzenia od listopada, trenerzy zagraniczni, którzy nie otrzymywali pensji od października, bo nie mieliśmy pieniędzy na koncie, stypendia zawodnicze, które trzeba było płacić; a umowy, i co za tym idzie pieniędzy, nie mieliśmy. Totalny dramat.
pola: Dlaczego tobie to przeszkadzało, a innym nie?
B.W.: Inni nie mieli tego świadomości. Ci ludzie o tym nie wiedzieli. Ja przyzwyczaiłem środowisko do tego, że wszystko się da zrobić. Nie mówiłem nic, pracowałem ciężko, brałem na siebie odpowiedzialność. Miałem dość rozmów — jakie miały miejsce od listopada do grudnia 2008 r. — z ludźmi, którym byliśmy winni pieniądze. Na zasadzie takiej, że oni krzyczą na nas, że nas podadzą do sądu i będzie windykacja, naślą na nas komornika, nie dadzą nam biletów lotniczych. Przecież myśmy nie mieli za co wysłać zawodników do Korei i Malezji. Nikt nam nie chciał wystawić biletów. Biuro podróży, które nas obsługiwało w 2008 roku, wzięło pożyczkę, żeby się utrzymać na rynku, bo byliśmy im winni w pewnym momencie ponad 100 tys. zł z tytułu biletów. Mieliśmy spłacić ten dług do połowy stycznia, ale nie było pieniędzy. Pracownicy biura odbierali po 6-8 telefonów windykacyjnych dziennie, niektóre były wręcz obelżywe. Arena Ursynów nie była opłacona od listopada, nie mieliśmy pieniędzy — wisieliśmy jeszcze za mecz Polska-Anglia. Dzwonił do mnie kierownik sali, który mówił, że musi nam wstrzymać treningi, bo nie płacimy. Nie mieliśmy nawet pieniędzy na wyżywienie zawodników.
pola: Próbowałeś coś z tym zrobić?
B.W.: Poszedłem z tymi problemami do prezydium, ale okazało się, że to nie jest problem. W ich odczuciu za bardzo panikowałem, bo umowy powinny być podpisane za tydzień lub dwa. Obawiałem się spotkania z trenerami, którzy nie mieli pieniędzy od października. Pojawiły się ponaglenia do zapłaty składki członkowskiej w BWF, jej nieuiszczenie groziło wyrzuceniem z organizacji i niedopuszczeniem naszych zawodników do startów na turniejach zagranicznych. Wziąłem własne pieniądze, żeby zapłacić składkę do BWF — 1200 dolarów, a wszystko po to, żeby nasi zawodnicy mogli wystąpić na turniejach Super Serii w Korei i Malezji, na które pojechali zresztą za własne pieniądze, bo tak żeśmy uzgodnili. Czas mijał, żyłem w ogromnym napięciu. Miałem świadomość tego, że zaległości rosną. Nie wiedziałem, co w takiej sytuacji zrobić. Postanowiłem oddać się do dyspozycji zarządu.
pola: Jak byłeś wówczas postrzegany przez zarząd?
B.W.: Generalnie zarząd milczał. Dostawałem jednak od prezesa za to, że występuję otwarcie przeciwko niemu i działam w tzw. opozycji. Co prawda nigdy nie powiedział tego wprost, ale odczuwałem, że atmosfera nade mną się zagęszcza i pojawiają się oskarżenia o to, że prowadzę własną politykę. Do tego doszły moje problemy ze zdrowiem. Na początku stycznia dowiedziałem się, że prawdopodobnie mam białaczkę.
pola: Wróćmy jednak do momentu, kiedy w Suwałkach odbywają się mistrzostwa Polski, a ty po raz drugi składasz rezygnację.
B.W.: Zostałem tam totalnie zjechany. Zaczęło się od sprawy organizacji mistrzostw. Imprezę miał przeprowadzić Kraków, ale organizatorom zawaliła się hala. W związku z powyższym trzeba było znaleźć bardzo szybko nowego organizatora. Imprezę przyjął Suwalski Klub Badmintona, natomiast nie był w stanie wypełnić wszystkich postanowień, które wziął na siebie Kraków — między innymi zapewnienia oficjalnej lotki. Doszliśmy do porozumienia, że w takim razie skorzystamy z takiej furtki, gdzie uczestnicy zapewniają lotki we własnym zakresie. Za co zostałem skrytykowany przez poprzednich organizatorów, że oni musieli lotki zapewnić, a obecni organizatorzy — nie. Tłumaczenia, że było zbyt mało czasu, żeby się do tego przygotować właściwie — bo informacja o tym, że mistrzostwa Polski będą w Suwałkach pojawiła się na przełomie listopada i grudnia, a pod koniec stycznia miały być mistrzostwa — nie przynosiły skutku.
pola: Co oprócz tego wydarzyło się w Suwałkach?
B.W.: Jeden z członków zarządu wystosował list otwarty, zadał szereg niewygodnych pytań, tzn. niewygodnych dla prezesa, a dla mnie zasadnych. Pytał na przykład, w jaki sposób prezes wyobraża sobie funkcjonowanie dyscypliny w tak ciężkiej sytuacji. Wówczas prezes otwarcie zapytał mnie, czy mam z tym pismem coś wspólnego. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że dowiedziałem się przed spotkaniem zarządu, że coś takiego się pojawi. Początek tego spotkania był napięty. Generalnie przez cały czas przewijało się stwierdzenie prezesa, że: "jest źle, ale jest dobrze". Na koniec zostałem wyproszony, ponieważ miała być dyskutowana kwestia mojej rezygnacji. Wówczas zostałem faktycznie rozstrzelany. Prezes odczytał mój list ze swoim komentarzem. Nie mogłem się nawet odnieść do tego komentarza. W moim odczuciu to był list prywatny. Jednak prezes stwierdził, że skoro to jest list zaadresowany do niego, to znaczy, że jest to list publiczny. Nie wstydzę się tego listu, ale ludzie mieli tylko jeden punkt widzenia. Mam żal do pozostałych członków zarządu o to, że nikt nie wystąpił w mojej obronie i nie zaproponował, aby zaprosić mnie i dać mi możliwość odniesienia się do tego wszystkiego. Dowiedziałem się tylko potem, że jednogłośnie zarząd mojej rezygnacji nie przyjął. Po raz drugi.
pola: Po raz kolejny okazało się, że ludzie ci ufają, a jednak niespełna miesiąc później rezygnujesz ostatecznie z pełnienia funkcji sekretarza generalnego?
B.W.: W Suwałkach pojawia się osoba mojego obecnego następcy, Adama Bieleniewicza. Historia z nim związana była taka, że szukałem kogoś do biura, kto odciążyłby mnie w zakresie prowadzenia spraw typowo szkoleniowych. Wówczs pojawiła się osoba Darka Nowickiego (pracownik naukowy AWF Warszawa — red.). Byłem pewny, że Darek ze swoją wiedzą i doświadczeniem akademickim będzie doskonałym kandydatem. Jednak on odmówił, ale zaproponował Adama, który również pracował na AWF-ie. Ja ten pomysł zaakceptowałem. Przez rok byłem sekretarzem generalnym, edytorem strony internetowej, podejmowałem decyzje w kwestii szkolenia, rozwiązywałem konflikty w ośrodku i biurze, chodziłem do ministerstw i sponsorów, czyli robiłem wszystko. Nie dawałem rady. Chciałem, żeby działkę sportową, w której czułem się najgorzej, Bieleniewicz wziął na siebie. Rozmawialiśmy o tym długo i miałem wrażenie, że zaczynamy się rozumieć. Zobaczyłem jednak w Suwałkach, że on jest windowany na mojego następcę, choć miał być zastępcą — tak sobie to wyobrażałem. Po Suwałkach dochodziło do takich sytuacji, że mogłem rozmawiać i umawiać się z prezesem Mirowskim tylko przez Adama Bieleniewicza. Wtedy pomyślałem sobie: "Dosyć. Nie dam rady". Złożyłem 2 lutego 2009 wypowiedzenie umowy o pracę, oficjalne. Okres wypowiedzenia zaczynał biec 1 marca 2009. Od pierwszego kwietnia 2009 nie pracuję w PZBad. To jest moja największa, jedyna porażka. To, że się poddałem. Usłyszałem, że ja i biuro uciekliśmy jak szczury z tonącego okrętu, ale te szczury wybrały życie, a nie śmierć.

(c.d.n)

Zob. też:
Zacząłem dopuszczać się polemiki.
Cały czas wybiegałem przed szereg.
Kupili siebie nawzajem.
Otwarte wypowiedzenie wojny.
Polityka wybiórczego informowania.
Byłem totalnym outsiderem.

Fot. © BadmintonZone.pl (archiwum)

pola

© BadmintonZone.pl | zaloguj