2018-08-06
Z archiwów BadmintonZone - zdarzyło się 10 lat temu
"ZICO" NA DRODZE DO PEKINU

6.08.2008. Portal Badzine zamieścił obszerny wywiad z Robertem Mateusiakiem.
Materiał Robert Mateusiak speaks ukazał się w cyklu ROAD TO BEIJING (Droga do Pekinu). Wywiad z utalentowanym Polakiem — jak określa "Zico" redakcja portalu — przeprowadziła niedawno korespondentka Badzine w Warszawie — Katarzyna Karpińska (www.badmintonzone.pl). Towarzyszą mu zdjęcia z archiwum Badzine oraz z niedawnej ceremonii ślubowania olimpijczyków (fot. Janusz Rudziński).
Redakcja portalu przypomina, że w deblu Mateusiak i Michał Łogosz (fot. 1.-2.; Robert z prawej) zakwalifikowali się ostatecznie na igrzyska olimpijskie jako ostatnia para. Przedtem byli bliscy zaprzepaszczenia tej szansy wskutek zmarnowania czterech lotek meczowych na mistrzostwach Europy, gdzie nie udało im się awansować do ćwierćfinału.
Prezentujemy Czytelnikom autoryzowany wywiad w polskiej wersji językowej.

Katarzyna Karpińska: Większość profesjonalnych sportowców marzy o udziale w igrzyskach olimpijskich. Niewielu otrzymuje taką szansę. Jakie znaczenie ma ta impreza dla pana, szczególnie że będzie pan w niej uczestniczył już po raz trzeci?
Robert Mateusiak: Rzeczywiście, będą to moje wspólne z Michałem już trzecie igrzyska olimpijskie. Na pewno pomagać nam będzie doświadczenie, które zdobyliśmy w Sydney, a później w Atenach, gdzie było zdecydowanie lepiej. Pokonaliśmy tam w pierwszej rundzie mistrzów Azji, a następnie przegraliśmy już tylko z późniejszymi złotymi medalistami, Koreańczykami, którzy okazali się dużo lepsi. Już w Atenach byliśmy naprawdę dobrze przygotowani i grało nam się zupełnie inaczej.
Teraz to będą trzecie igrzyska i nie ukrywam, że apetyt jest spory, szczególnie po ostatnich mistrzostwach Europy, gdzie z Nadią Kostiuczyk zdobyliśmy w mikście wicemistrzostwo, pokonując aktualnych wicemistrzów olimpijskich i mistrzów świata. Przegraliśmy z nimi minimalnie w finale i dlatego w tych grach start na igrzyskach dodatkowo mnie motywuje i nie ukrywam, że z niecierpliwością czekam na ten wyjazd.
To już mój trzeci raz, dlatego najwyższy czas, żeby coś udowodnić i najlepszy moment, żeby w końcu zdobyć swój upragniony złoty medal. Wiemy, jaka presja ciąży na faworytach, szczególnie na Chińczykach, dodatkowo grają oni u siebie, dlatego na pewno nie boimy się ich. W tym roku wygrywaliśmy już z medalistami mistrzostw świata zarówno z Michałem, jak i z Nadią. Jeśli chodzi o mikst, to nie jestem do końca przekonany jak to będzie wyglądało, dlatego że będzie to nasz z Nadią — jeśli chodzi o igrzyska — wspólny debiut, zresztą dla niej pierwsze igrzyska. Na tegorocznych turniejach graliśmy jednak w tym roku miksta w miarę równo, a z najlepszymi zawodnikami toczyliśmy równe boje. Mistrzostwa Europy też na pewno do czegoś zobowiązują. Dlatego będziemy starali pokusić się o dobre wyniki również w mikście.

KK: Co pan sądzi o zawodnikach z Azji? Kogo pan uważa za faworyta w Pekinie?
RM: Ciężko powiedzieć. Cztery lata temu Koreańczycy byli murowanymi faworytami do złotego medalu i ten medal zdobyli. Wicemistrzami byli również Koreańczycy, ich koledzy, którzy wtedy dla całej reszty byli praktycznie nieosiągalni. Tym razem na szczęście dla nas nie ma faworytów. Na pewno trzeba uwzględnić Chińczyków, którzy będą rozstawieni z jedynką albo z dwójką. Oprócz tego aktualnych mistrzów świata, Indonezyjczyków – Kido i Setiawana. Myślę, że te dwie pary odegrają główną rolę na Igrzyskach, aczkolwiek dla Indonezyjczyków będą to pierwsze igrzyska, dlatego też nie bałbym się ich tak strasznie jak ostatnio, mimo że znajdują się na czele listy światowej. Na pewno Chińczycy będą groźni, bo mają już doświadczenie z poprzednich igrzysk, wiedzą już, co to jest trema olimpijska, a dodatkowo będą grali przed swoją publicznością, co nałoży na nich dodatkowe wymagania. Dla niektórych jest to atut, dla innych bywa dodatkowym obciążeniem.
Na szczęście dla nas na tych igrzyskach jest bardzo wyrównana stawka. Na tę chwilę mógłbym wymienić około 7-8 par w deblu i w mikście, spośród których każdy może zdobyć medal olimpijski. My z Nadią też jesteśmy w tej światowej czołówce. Z Michałem nieraz udowodniliśmy, że potrafimy wygrać z aktualnymi medalistami mistrzostw świata. Będziemy próbowali wykorzystać to, że nie startujemy w roli faworytów. Będziemy podszczypywać i zmuszać do błędów Azjatów, na których będzie ciążyła presja.
KK: A jakie pary europejskie liczą się w tej czołowej stawce?
RM: Jeśli chodzi o debla, na pewno dwie pary duńskie, przy czym trzeba przyznać, że parze Eriksen i Lundgaard Hansen należy się szczególny podziw i szacunek jako zawodnikom. Eriksen w tym roku kończy 39 lat. Jego partner, Lundgaard — 36. To są już czwarte Igrzyska Eriksena, więc mają za sobą niezły staż, choć w ostatnim roku odnotowali zdecydowany spadek formy. Myślę, że aż tak bardzo bym na nich nie stawiał, ale za to druga para duńska, a właściwie dzisiaj pierwsza para duńska — Rasmussen/Paaske (oni byli już mistrzami świata w Birmingham w 2003 r., a dwa lata temu — brązowymi medalistami mistrzostw świata) może być czarnym koniem, jeśli chodzi o europejskie deble. No i my z Michałem jako trzecia para europejska. Trzeba przyznać, że kwalifikacja na te Igrzyska była piekielnie ciężka. 13 par z listy światowej otrzymało kwalifikacje, z czego 10 par to Azjaci, dwie duńskie, no i my z Michałem znaleźliśmy się w tej trzynastce. Na pewno jest to ścisła czołówka światowa.
Jeśli chodzi o grę mieszaną, też parą numer jeden na liście są Chińczycy, aczkolwiek będą to ich pierwsze wspólne igrzyska, choć liczyć się będzie przede wszystkim doświadczenie Gao Ling – zawodniczki, dla której to już trzecie igrzyska. W Sydney i Atenach miała złoty medal w mikście, startując z innym partnerem niż obecnie. Ona na pewno się nie spali, na pewno nie zawiedzie Chińczyków, ale z partnerem – nie wiadomo. Oni na pewno będą mocni. Nie chcielibyśmy wpaść na nich w pierwszej rundzie, bo są bardzo mocni, niewygodni, no i będą grać u siebie, ale gdyby przyszło do meczu o medal z nimi, to niekoniecznie bym się aż tak bardzo ich obawiał, a co do reszty, to również mamy 8-9 par, z których każda może zdobyć medal olimpijski. Anglicy mają dwie pary, Duńczycy mają jedną parę, no i my z Nadią, to już cztery pary europejskie, reszta to Azja: Indonezyjczycy mają dwie dobre pary, Koreańczycy też mają dwie pary, naprawdę bardzo wyrównana stawka, nie ma zdecydowanych faworytów i myślę, że jest to na korzyść dla całej dyscypliny.

KK: Jak pan zareagował na zaproszenie polskiego debla do Pekinu?
RM: Nie było to dla nas dużym zaskoczeniem. W kuluarach już wcześniej mówiło się, że w Hongkongu są problemy z paszportem dla jednego zawodnika. Nieoficjalnie wiedzieliśmy od hongkońskiego związku, że jest nikła szansa, żeby ten paszport uzyskać. Później przyszło oficjalne zaproszenie, na które my już tak naprawdę czekaliśmy z niecierpliwością.
KK: W takim razie, skoro się już tego spodziewaliście, to czy na treningach taki wariant był uwzględniany?
RM: Na mistrzostwach Europy nie wiedzieliśmy tego jeszcze. Mieliśmy na szczęście 2-3 tygodnie przerwy, żeby odpocząć od naprawdę żmudnych i ciężkich kwalifikacji olimpijskich w tym sezonie. Potem, gdy rozpoczęliśmy treningi, wyszła lista olimpijska, na której byliśmy z Michałem pierwszą parą rezerwową, ale już wtedy, po tych dwóch tygodniach doszły do nas nieoficjalne informacje, że są praktycznie zerowe szanse, żeby ten zawodnik uzyskał paszport, więc mimo tego że nie mieliśmy jeszcze kwalifikacji, już trenowaliśmy tak, jak byśmy tę kwalifikację mieli, tylko czekaliśmy na oficjalne potwierdzenie. Przede wszystkim w związku z tym, że wróciliśmy po przerwie po ostatnim turnieju, te treningi były długie, żmudne i bardzo ciężkie. Na szczęście już w poniedziałek wylatujemy do Anglii na sparingi, potem zostanie już tylko parę dni do wylotu do Pekinu, więc tak naprawdę już jest z górki.
KK: Światowa Federacja Badmintona wydała oświadczenie o uczciwym sędziowaniu w Pekinie. Była to reakcja na wątpliwości zgłoszone przez Malezyjczyka Lee, że sędziowie liniowi, którzy w zdecydowanej większości będą się rekrutować spośród Chińczyków, będą podejmowali decyzje korzystne dla chińskich graczy. Jakie jest pana zdanie w tej sprawie?
RM: Rzeczywiście, na igrzyskach olimpijskich skład sędziowski powinien być międzynarodowy. Na pewno nie powinno być tak, że tych sędziów będzie siedziało 8-10 na korcie, z czego 6-7 sędziów to będą Chińczycy. Mieliśmy już taki przykład w Korei (w innej dyscyplinie sportu), gdzie sędziowie pokazali, jak można skrzywdzić zawodników i starali się przeważyć szalę na korzyść miejscowych zawodników i podarowali im później medale olimpijskie. Pewnie tego między innymi obawiają się zawodnicy. Mam jednak nadzieję, że nie będzie takich sytuacji, nie będzie takich problemów. W istocie jednak nie jestem za tym, aby właśnie tak wyglądał skład sędziowski, że będzie sześć razy więcej sędziów z Chin niż z reszty świata. (10 międzynarodowych sędziów liniowych ma przypadać na 60 sędziów z Chin — przyp. red.)
KK: Opierając się na swoich doświadczeniach z uczestnictwa w dwóch poprzednich olimpiadach, jakie ma pan oczekiwania wobec Igrzysk w Pekinie? Czego się pan po nich spodziewa pod względem organizacyjnym? Czy Chińczycy są pana w stanie czymś zaskoczyć?
RM: My w Chinach jesteśmy dwa, trzy razy w roku od jakichś 10-15 lat i różne rzeczy widzieliśmy na turniejach. Były problemy z porozumieniem się, z załatwieniem prostej sprawy. Trudną sprawą okazało się choćby załatwienie numeru telefonu do informacji na lotnisko. Wydawałoby się, że to takie proste, tymczasem opiekunka, która się nami zajmowała miała to załatwić, ale okazało się, że nie udało jej się takiej informacji zdobyć. To jest jeden z przykładów, który akurat teraz przyszedł mi do głowy. Zawodnicy z Europy, którzy wyjeżdżają do Chin, w tym my, traktują takie sytuacje raczej ze śmiechem. Mam nadzieję, że Chińczycy ogarną to wszystko i nie będzie nam to sprawiać kłopotu, ale — prawdę mówiąc — delikatnie się tego obawiam. Jest to przecież jednak dodatkowy stres.
KK: Ostatnio wydaje się pan być nękany przez kontuzje, które uniemożliwiły panu start w kilku ważnych imprezach. Jak sytuacja wygląda obecnie? Czy udało się już te kontuzje wyeliminować?
RM: Miałem naderwany mięsień skośny brzucha. To była taka poważniejsza kontuzja. Pechowa i głupia tak naprawdę. Robiliśmy na treningu, w sumie niepotrzebnie, tzw. "taczki" i naciągnąłem sobie mięsień. Następnego dnia przeciążony mięsień naderwałem przy skoku. Było to bardzo pechowe zdarzenie, dlatego że nastąpiło dosłownie na dzień przed wylotem na sparingi do Korei z Nadią, Przemkiem Wachą i trenerem Kimem. Byłem na USG u lekarza i musieliśmy odwołać ten wyjazd. Tydzień później był turniej Super Series w Singapurze, później tydzień w Indonezji i równe trzy tygodnie musiałem odpuścić. I tak w miarę szybko, bo już po 10 dniach, zacząłem ponownie trenować, ale tak naprawdę to do pełnej dyspozycji dochodziłem trzy tygodnie. Teraz na szczęście już nie ma śladu po kontuzji. Już od ładnych kilku tygodni trenuję na pełnych obrotach, ale wspomniane perypetie na pewno nie ułatwiły nam przygotowań do igrzysk.

KK: Wraz z Nadią Kostiuczyk i Michałem Łogoszem zabiegał pan o trenera z Azji. Twierdziliście, że potrzebujecie nowego szkoleniowca, bo inaczej nie jesteście w stanie podnieść swoich umiejętności. Stwierdził pan, że "nowy trener to pozytywne posunięcie, chociaż chyba raczej dla młodszych zawodników. Do olimpiady zostało już niewiele czasu, dlatego nie ma możliwości przeprowadzić teraz jakichś gruntownych zmian w naszej grze".
Czy nadal podtrzymuje pan stwierdzenie, że trener z Azji to osoba przydatna przede wszystkim dla młodych zawodników? Jeśli tak, to w jaki sposób przyczynił się do poprawy ich gry?

RM: Patrząc z dłuższej perspektywy czasu, to na pewno głównie młodym zawodnikom przydałby się trener Kim (Young Man — fot. 5.), chociażby żeby przygotować ich do kolejnych igrzysk olimpijskich. Rzeczywiście zdecydowanie za mało czasu było na to, żebyśmy my mogli całkowicie zmienić swój trening. Tak naprawdę od kiedy przyjechał trener Kim, mniej więcej od końca stycznia do końca kwietnia musieliśmy grać kwalifikacje olimpijskie. Jest to bardzo dobry trener, na światowym poziomie. Rozmawialiśmy z nim "na spokojnie" i to właśnie on nawet nie chciał nam zmieniać całkowicie treningu. Umówiliśmy się tak, że robiliśmy kilka treningów w tygodniu z nim, a przez resztę czasu prowadził singlistów. Zdało to egzamin, przyniosło rezultaty, zaczęliśmy grać troszkę lepiej.
Przez trzy i pół roku prowadzenia kadry przez Klaudię Majorową i jej asystentów brakowało nam szacunku i wiary w trenera, że to, co robimy rzeczywiście jest na światowym poziomie. Cieszyliśmy się, że trener przyjechał z Korei, bo tam jest najlepsza szkoła badmintona na świecie. Poza tym — autorytet. Tego nam przede wszystkim przez tyle lat brakowało.
Mogę na tę chwilę powiedzieć, że żałujemy bardzo, że nie udało nam się takiego trenera ściągnąć po poprzednich igrzyskach olimpijskich. Teraz myślę, że naprawdę byśmy się nie martwili o kwalifikację olimpijską, tylko byśmy bardzo mocno wierzyli w medale i ostatni rok nie byłby przede wszystkim aż taki napięty, tylko moglibyśmy się przygotowywać do samych Igrzysk, a nie męczyć się tak strasznie w trakcie kwalifikacji.
Ale było jak było, nie ma już teraz sensu gdybać i komentować sytuacji, jaka miała miejsce przez ostatnie trzy lata. Na pewno trener koreański wniósł coś nowego do naszych treningów, ale jak powiedziałem wcześniej, nie zmienił tego treningu całkowicie, raczej tak stopniowo dozowaliśmy to wszystko. My trenowaliśmy z trenerem Kimem 3-4 razy w tygodniu, a resztę z pozostałymi trenerami. Po pewnym czasie czuliśmy się trochę lepiej, a teraz trzeba już czekać, co się wydarzy na igrzyskach olimpijskich. Treningi prowadzone przez trenera Kima są na naprawdę światowym poziomie. Jest to przepaść, jeśli chodzi o prowadzenie samego treningu. U nas bardzo ważnym elementem są ćwiczenia przy dużej ilości lotek i jest to po prostu nieporównywalna klasa. Trener Kim nagrywa lotki naprawdę niesamowicie i po takim treningu czujemy się, jak byśmy właśnie wyszli z najcięższego meczu, jaki rozegraliśmy na najwyższym, światowym poziomie, a po treningu z pozostałymi trenerami różnie to bywa.
KK: Wróćmy do początków kariery. Za badmintona wziął się pan dopiero w wieku 11 lat. Dlaczego tak późno? Co według pana sprawiło, że mimo takiego opóźnienia stał się pan czołowym polskim i światowym badmintonistą?
RM: U nas w badmintonie 10-11 lat to dla dziecka właściwy wiek, więc nie zacząłem aż tak bardzo późno. Chociaż wcześniej grałem w piłkę nożną. Do piętnastego roku życia trenowałem równocześnie obie te dyscypliny. Później przyszło powołanie przez trenera chińskiego — Zhou Junlinga. Prowadził on Ośrodek Przygotowań Olimpijskich — taki pierwszy ośrodek z prawdziwego zdarzenia w Polsce, w Olsztynie. Podczas mojego pierwszego turnieju w juniorach młodszych pokazałem się od dobrej strony. Właśnie trener Zhou Junling wyłapał kilku młodych chłopaków do Olsztyna i to wtedy zaczęła się moja prawdziwa przygoda z badmintonem. Jak miałem 15 lat, wyjechałem do Olsztyna. W Ośrodku Przygotowań Olimpijskich spędziłem dwa lata. Po zakończeniu pracy w ośrodku mieliśmy na tyle szczęśliwą sytuację, że klubowy sponsor Poloneza Warszawa zatrudnił tego samego trenera chińskiego na jakieś 3 lata w klubie w Warszawie, a w tych czasach na 12 zawodników kadry narodowej 10 pochodziło właśnie z Poloneza Warszawa, tak że praktycznie całą kadrę mieliśmy w klubie i wszyscy razem dwa razy dziennie trenowaliśmy pod okiem trenera Zhou. Te pięć lat treningów z Chińczykiem to był dla mnie wielki skok. Później jeszcze przyjechał następny Chińczyk, który siedział z nami dwa lata. Myślę, że 7 lat z chińskimi trenerami głównie zaowocowało tym, że przebiłem się z tej grupy. Do dzisiejszego dnia z naszego ośrodka w Olsztynie zostałem już chyba tylko ja. Teraz nadeszło już inne pokolenie. W debla grałem najpierw z innym partnerem, ale później z Michałem Łogoszem stwierdziliśmy, że chcemy grać razem. I gramy tak do dzisiaj. Będą to nasze trzecie igrzyska.
KK: Czy w takim razie badminton wygrał z piłką nożną, bo trenerzy chińscy tak pana zainspirowali?
RM: Ciężko powiedzieć. Byłem młodym chłopakiem. Myślę, że sukcesy pchnęły mnie w tym kierunku, żeby próbować to dalej ciągnąć. Trener chiński to zauważył, a ja chciałem spróbować. Spodobały mi się ciężkie treningi, potem przyszły pierwsze tytuły młodzieżowe, pierwsze tytuły mistrza polski juniorów. Nie ukrywam, że miałem kilka kryzysów, przychodziły porażki. Pamiętam złość, od razu rzucałem rakietami i mówiłem, że mam to w nosie i wracam do domu grać w piłkę nożną, tym bardziej że miałem możliwość gry w Legii Warszawa. Mój tata był bardzo niezadowolony z rozwoju sytuacji, wolał, żebym grał w piłkę nożną, szczególnie że sam w nią grał. Co więcej, popularności badmintona i piłki nożnej nie można w ogóle porównywać! Jednak spodobała mi się ta dyscyplina i od momentu wyjazdu do Olsztyna przestałem się tym bawić, a zacząłem chodzić dwa razy dziennie na treningi i to już była praca i tak jest do dzisiaj.

KK: A propos rzucania rakietami. Wróćmy do zaskakującej przegranej debla podczas Mistrzostw Europy w Herning, kiedy lotka zamiast wylądować na aucie, dotknęła ramienia Michała Łogosza, prowadząc do utraty koncentracji i przegranej. Na forach internetowych często zadawane są pytania dotyczące utrzymania koncentracji w czasie gry i kontrolowania emocji. Jaka jest pana zdaniem najlepsza recepta na radzenie sobie z tego typu problemami? Jak można się zresetować i nie pozwolić, żeby negatywne zdarzenie miało wpływ na dalszą grę?
RM: Na pewno nie rzucamy rakietami! Nie rzucam rakietami już od dłuższego czasu. Jak byłem młody, owszem — zdarzało się po przegranym meczu. Teraz nie ma już takiej możliwości, jeśli chodzi o turnieje międzynarodowe. Na mistrzostwach Europy udało mi się pozbierać, musiałem się pozbierać, bo już następnego dnia graliśmy z Nadią w mikście. W moim przypadku pomaga mi to, że mam szansę pokazać się jeszcze w drugiej grze. Dlatego nie załamałem się, przeciwnie — był to dla mnie olbrzymi kopniak, dawka mobilizacji i dzięki temu zdobyliśmy wicemistrzostwo Europy. Po takiej porażce rzeczywiście niektórym może nie jest łatwo się pozbierać, różnie to bywa z zawodnikami. Mi to akurat pomogło, dało takiego kopniaka, że pozwoliło zdobyć wicemistrzostwo Europy.
Sprawa jest w tym przypadku prosta. Nie ma co się załamywać, tylko trzeba zapomnieć o tym jak najszybciej się da, zacisnąć zęby i następnego dnia starać się robić to, co się robi najlepiej.
KK: Badminton to w naszym kraju dyscyplina niezbyt popularna. Można się domyślać, że to nie badminton będzie królować podczas transmisji z Pekinu. Co, pana zdaniem, można zrobić dla popularyzacji tej dyscypliny w naszym kraju?
RM: Ciężko jest takim dyscyplinom, jak badminton. Nawet w krajach, których zawodnicy podczas igrzysk olimpijskich zdobywają najwyższe laury, ta dyscyplina nie jest aż ta popularna. Niestety piłka nożna dominuje wszędzie. Siatkówka, koszykówka również są w Polsce często pokazywane. Tymczasem na przykład w Niemczech, w Danii i w Anglii badminton to bardzo popularna dyscyplina. Tam na halę przychodzi mnóstwo ludzi. Mają kilka, a nawet kilkanaście lig, a więc można coś z tym zrobić. Jednak przy braku sponsorów nie ma możliwości pokazania tego w telewizji, a jeśli nie pokazuje się rozgrywek ligowych bądź turniejów międzynarodowych w telewizji, to jak dyscyplina może być popularna?
Przeniesienie po latach turnieju Yonex Polish Open do Warszawy to był strzał w dziesiątkę. My już dawno zachęcaliśmy naszych działaczy w związku, żeby w końcu przenieśli tę imprezę do Warszawy albo chociaż do jakiegoś większego miasta. Jak było widać, przyniosło to rezultaty. Przyszło naprawdę dużo ludzi. Jak na pierwszy raz, sami byliśmy zaskoczeni. W sobotę i w niedzielę hala była praktycznie pełna, mimo że ten turniej nie był specjalnie mocno obsadzony. Nasi działacze w związku mówią nam, że w przyszłym roku turniej ten będzie miał już prawdopodobnie wyższą rangę, więc stanie się jeszcze bardziej atrakcyjny. Może Azjaci pojawią się w mocniejszym i liczniejszym składzie. Idziemy zatem do przodu, idziemy w dobrym kierunku.
KK: W notatce na pana temat, zamieszczonej na stronie Polskiego Związku Badmintona, możemy przeczytać, że marzy pan o własnym biznesie. Czy udało się już spełnić te marzenia?
RM: Na razie jeszcze o tym nie myślę. Czuję się wciąż na tyle na siłach, że mam zamiar pojechać jeszcze do Londynu. Na razie nie zdecydowałem, czy będę chciał otworzyć biznes, czy zostać w badmintonie. Może zajmę się trenowaniem. Na pewno jak się gra w badmintona już tyle lat, nie jest tak lekko to zakończyć i całkiem odejść ze sportu. Dzisiaj nie zamierzam jeszcze kończyć kariery i myślę, że do tego pytania możemy wrócić za kilka lat.

Fot. © Janusz Rudziński, BadmintonZone.pl (archiwum)

karpeek

© BadmintonZone.pl | zaloguj