2012-10-04, Warszawa
Kto uratuje polskiego badmintona?
Nie wiem, co wieszczka Kasandra powiedziałaby na temat przyszłych losów badmintona w Polsce.
Ale na pewno brak medalu na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie stanowi cios dla marzeń o gładkim wkroczeniu na ścieżkę szybkiego rozwoju, a nawet prowadzi do obaw o wykreślenie z głównego nurtu dyscyplin olimpijskich w Polsce.
Nie ma jednak co popadać w czarną rozpacz. Wprawdzie nie wykorzystano wielkiej szansy na promocję badmintona: na tle bardzo słabych występów reprezentantów Polski w tym samym czasie w innych dyscyplinach zdobycie choćby brązowego medalu dałoby tak wielki potencjał, że nawet zadziwiająco nieudolna w sferze public relations centrala Polskiego Związku Badmintona (dowiodła tego zwłaszcza w trakcie afery wokół uchwały nr 43 zarządu, nakładającej kary na szóstkę olimpijczyków) nie potrafiłaby chyba tego zmarnować. Jednak nie doszło do żadnej kompromitacji. W szczególności świetnie zaprezentowały się obie pary, mieszana i deblowa.
Znakomity od lat mikst pewnie wykorzystał sprzyjające losowanie i awansował z grupy do ćwierćfinału mimo porażki w trzysetowym spotkaniu z Duńczykami. Porażka ze Skandynawami wystawiła Roberta Mateusiaka i Nadię Ziębę na ciężką konfrontację z Chińczykami. Polacy się ich nie ulękli i stoczyli porywającą walkę, dostrzeżoną przez olbrzymią widownię telewizyjną w ich ojczyźnie nie interesującą się na co dzień badmintonem.
Debel Adam Cwalina/ Michał Łogosz zrobił niewiarygodne postępy w ostatnim okresie. Słowa „postępy” należy odnosić zwłaszcza do Cwaliny, gdyż Łogosz to od dawna ścisła czołówka światowa i w jego przypadku samo już utrzymanie równego poziomu daje gwarancję wyśmienitej gry. Gdyby nie jego kontuzja, mógłby być drugi ćwierćfinał.
Oba duety borykały się z różnego rodzaju kłopotami zdrowotnymi w okresie przed Igrzyskami i tym bardziej warto docenić ich występ w Londynie mimo niedosytu czy – w przypadku debla męskiego – dramatu. Jednak – powtarzam – nie było mowy o kompromitacji. Posmak kompromitacji badmintona wprowadziła dopiero na grunt polskiej opinii publicznej wspomniana uchwała zarządu PZBad usiłując wmówić, że nasi olimpijczycy zachowują się niegodnie i trzeba ich karać. W efekcie rozdmuchano mogące się wszędzie zdarzyć konflikty (pisałem już wcześniej  przykładowo o kłopotliwej w swoim czasie dla tamtejszego związku wrogości Roberta Blaira i Nathana Robertsona w Anglii) i faktycznie złą wizerunkowo, ale niewidoczną  dla opinii publicznej absencję ekipy w hotelu Sheraton.

Wspomniałem już kiedyś w naszym serwisie, że naszych miksistów wyróżnił pozytywnie sekretarz generalny Polskiego Komitetu Olimpijskiego Adam Krzesiński, oceniając występ reprezentacji Polski na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie. Powiedział on: - Będę bronił sportowców, którzy medali nie mają, ale pięknie walczyli: badmintonistów, którzy przegrali w ćwierćfinale minimalnie z najlepszą parą świata, czy siatkarzy plażowych. Inni pokazali jednak, że nie byli duchem obecni na igrzyskach.

Zamiast marnować pozytywny potencjał wizerunkowy widoczny w takim odbiorze występów badmintonistów przez odpalanie kuriozalnej bomby PR-owskiej w postaci uchwały karzącej szóstkę reprezentantów trzeba usprawnić działanie PZBad i pomóc rozwojowi badmintona wszędzie, gdzie to możliwe.

Występ na Igrzyskach nie był porażką. Ale potencjał naszego badmintona jest słabiutki. Francja – podobnie jak Polska – do tej pory nie doczekała się medalu olimpijskiego, ale startując w swoim czasie z podobnego pułapu co polski, tamtejsza federacja osiągnęła już cztery lata temu znacznie ponad stukrotną przewagę w liczebności licencjonowanych zawodników nad PZBad. Dlaczego polski związek nie potrafił osiągnąć porównywalnego rozwoju struktur? W komentarzu do opublikowanego przez BadmintonZone.pl wywiadu z głównym trenerem reprezentacji Francji Fabrice’em Valletem pisałem rok temu:

Kiedy się uważnie wczytamy w wyjaśnienia Valleta, to można odnieść wrażenie, że jest to chwilami opowieść o tym, jak się nie udało rozwinąć badmintona w Polsce. (…) W uszach mi dźwięczą np. słowa Valleta: „Ci nauczyciele byli w klubach, grali tam sami dla siebie, mieli chęć, by zrobić coś, aby badminton się rozwijał”. Czy Polski Związek Badmintona odpowiednio wspierał takich ludzi u nas „w terenie”? Czy czasem raczej zniechęcał?
Albo inny fragment, gdy Francuz definiuje mistrza, którego brakuje jego ojczyźnie (poza Pi Hongyan): „trzeba, aby to był ktoś, kto potrafi wygrać turniej Super Series, kto jest w stanie zdobywać medale na mistrzostwach Europy, mistrzostwach świata, czyli być w pierwszej dziesiątce na świecie”.
Wstrząsające jest, że w Polsce mamy chociażby mikst Robert Mateusiak/ Nadia Zięba, który grał w ćwierćfinale Igrzysk (minimalnie przegrywając), dwukrotnie wygrał turniej Super Series, zdobywał dwukrotnie wicemistrzostwo Europy i był nawet liderem rankingu światowego, o pierwszej jego dziesiątce już nie wspominając. To, o czym marzą Francuzi. I co? I nic. Nie ma to żadnego przełożenia na media. Aktywność władz PZBad pod tym względem jest żałosna czy praktycznie zerowa, pomijając pojedyncze akcje.


Tak pisałem rok temu. Czy coś się zmieniło?
Uruchomienie uchwałą nr 43 przez zarząd PZBad obradujący w trzyosobowym składzie (gdzie zabrakło kogoś, kto by trzeźwo ostudził ich szaleńczy pomysł) katastrofy przypominającej słynną scenę z filmu „Grek Zorba” wyrządziło jeszcze większe szkody wizerunkowe dla PZBad i polskiego badmintona niż równie absurdalne (m.in. straszące Łogosza i Mateusiaka osławionym art. 212 kodeksu karnego, mogącym skutkować wtrąceniem do więzienia), ale wydane w innej sytuacji medialnej oświadczenie zarządu PZBad opublikowane 16.09.2012 na oficjalnej związkowej stronie internetowej.

Czy polski badminton może zostać uratowany przez obecnego prezesa Marka Krajewskiego lub poprzedniego prezesa Michała Mirowskiego? Opisane wyżej ich wyczyny każą w to wątpić.

Prezes Mirowski miał niekiedy bardzo sensowne pomysły. Gorzej było z doborem ich wykonawców i – co za tym idzie – efektami. Związek pogrążył się też w olbrzymich długach paraliżujących niektóre pola działań.

Marek Krajewski odważnie przejął władzę, obiecując uzdrowienie sytuacji. Rok władzy to za mało, by dokonać cudu. Trzeba brać poprawkę na odziedziczony zły balast. Niestety pojawiły się też niepokojące symptomy. Obsadzanie funkcji ludźmi sobie bliskimi, ale niekompetentnymi, na których do redakcji BadmintonZone.pl napływały skargi ze środowiska, a w przypadku jednej osoby nawet sama władza zdobyła się na zdecydowaną zmianę.
Brak większych sukcesów w poszukiwaniu sponsorów. Marazm ligi.
Niemożliwe jest, by jakikolwiek prezes dogodził wszystkim, to oczywiste. I niemożliwe jest, by nie popełniał błędów. Każdy je popełnia. Mnie przeraża jednak arogancja obecnego prezesa, który w wypowiedzi dla naszej redakcji stwierdził (odnosząc się do uchwały nr 43): - Zawodnicy dowiedzieli się pierwsi (różne są formy komunikacji, zawodnicy również kontaktują się ze Związkiem emailowo i taka forma jest dopuszczalna), wcześniejsza rozmowa byłaby potrzebna, gdyby były wątpliwości. Obecnie czarnym PR  zajmuje się trójka reprezentantów.

Wiele osób, w tym redaktorzy BadmintonZone.pl, miało jednak od początku wątpliwości w sprawie uchwały nr 43. Czas potwierdził tę opinię. Nawet Komisja Dyscyplinarno-Arbitrażowa PZBad powołana przez obecny zarząd, a więc raczej niezdominowana przez opozycję wobec prezesa Krajewskiego uznała niektóre racje odwołujących się zawodników, czyli miała i uznała za słuszne pewne wątpliwości. Co więcej, komisja ośmieliła się wytknąć błąd tak pewnemu swego, że nie widzącemu potrzeby wcześniejszej rozmowy z zawodnikami prezesowi (jako kierownikowi reprezentacji w Londynie). Napisała w uzasadnieniu dwóch orzeczeń: W świetle zaistniałych wydarzeń należ uznać za błąd kierownika reprezentacji pana Marka Krajewskiego, że nie uznał za konieczne przypomnienia (…) o obowiązku wspierania kolegów z Reprezentacji i nie ustalił precyzyjnie, że wyjazd może odbyć się dopiero po zakończeniu występów pozostałych Zawodników Reprezentacji Polski.
(Swoją drogą dziwne, że komisja tak ochocza do zwiększenia kar dwojgu odwołującym się i sugerująca w swoich uzasadnieniach nałożenie kar na innych zawodników i trenerów nie wystąpiła o ukaranie prezesa. Dla jasności: jestem przeciwny karaniu prezesa za opisany błąd.)

Postępowanie władz PZBad w sferze public relations (wewnętrznych i zewnętrznych) wokół sprawy uchwały nr 43 jest żywym zaprzeczeniem treści podręczników PR odnoszących się do działalności przedsiębiorstw. A PZBad nie jest przedsiębiorstwem, lecz stowarzyszeniem i działania wewnątrz niego muszą opierać się w większym stopniu na zasadach konsensusu niż ma to miejsce w prywatnych firmach, gdzie właściciel „płaci i wymaga”.

Pisałem już wcześniej, skrótowo tu rzecz ujmując, że nie samym PR-em PZBad żyje. Przesłane delegatom sprawozdanie z prac Zarządu PZBad za okres 1.10.2011 – 5.09.2012 grupuje cele (i ich realizację) w trzy bloki: organizacyjny, sportowy oraz PR i marketing. Lektura sprawozdania wykazuje, że chyba sami autorzy zdają sobie sprawę, że ten trzeci dział wypadł w tym dokumencie najsłabiej.
Nie odmawiam obecnemu prezesowi dobrych intencji, krytykując zarazem skutki jego działań. Delegaci na zjazd ocenią, czy zarząd zasłużył na absolutorium. I czy już nie trzeba szykować się na zjazd nadzwyczajny, gdy znowu zostaną wybrane nieudolne władze.

Kto zatem uratuje polskiego badmintona?
Jestem tu sceptykiem i obawiam się marazmu. W sferze zjazdowej niewielką nadzieję widziałbym w twardym nie wobec skompromitowanych kandydatur. Sama negacja to jednak za mało.
W sferze pozazjazdowej – starajmy się wszyscy ratować rozwój badmintona. Przez pełnienie swoich ról, współpracę (także w ramach struktur związku), aktywne komunikowanie się ("poziome" i "pionowe") i – gdy trzeba — walkę z absurdami i słabościami PZBad.

Fot. © Janusz Rudziński (archiwum)

Janusz Rudziński

© BadmintonZone.pl | zaloguj