2013-06-18, Warszawa
Z perspektywy 35 lat (7)
Hostessa — trampolina do kariery

Pisząc cykl wspomnień „Z perspektywy 35 lat”, staram się zawsze opisywać wydarzenia i ludzi, którzy z nami współpracowali, tworząc ten niepowtarzalny klimat wzajemnego zrozumienia i wiary, że to, co razem robimy, ma sens i musi zakończyć się sukcesem.

Jak już pisałam, wszyscy na każdym powierzonym odcinku pracy organizacyjnej byli ważni. Nie było pracy mało ważnej, bo gdyby nie było ekipy technicznej  dr. Janusza Rybki, to czy później mogłaby powstać ekipa techniczna Wieśka Chrobota? Odpowiedź jest jedna: absolutnie  nie. Uczyliśmy się razem, wspólnie usprawnialiśmy to co było według nas wykonane „do bani”. Ile razy po zakończonych z wielkim sukcesem organizacyjnym imprezach siadaliśmy i ocenialiśmy. I konia z rzędem temu, kto myśli, że to były miłe spotkania. Wcale! Oceniając, spieraliśmy się, co zostało zawalone na całym froncie, bo o tym, co nam się udało, mówić nie było trzeba. To wiedzieliśmy, ale wszelkie fuszerki napiętnowaliśmy, aby po raz drugi nie przydarzyły się. Dlatego dzisiaj, gdy opisuję  wydarzenia sprzed lat, korzystam z notatek, czasami jestem zadziwiona, ile błędów odnotowywaliśmy po każdej imprezie, choć na zewnątrz wszyscy byli zachwyceni organizacją  i naszą gotowością niesienia pomocy. Dlatego też dzisiaj chcę opisać pracę hostess, w tym jednej z nich, która rozpoczynała w badmintonie jako opiekunka ekip, VIP-ów, aby po latach zrobić w Anglii karierę fotografa artysty wydającego piękne albumy wraz z komentarzami  w znakomitym języku angielskim. Przedstawiając Beatę Gajewską-Moore (na fot. 1. obok ówczesnego prezesa Polskiego Związku Badmintona Andrzeja Szalewicza; w drugim rzędzie 12-letnia córka jednego z założycieli PZBad, Jerzego Wrzodaka z Żyrardowa, Katarzyna), chcę jednocześnie zachęcać młodych ludzi do pracy wolontariuszy, bo nigdy nie wiemy, czy właśnie ta praca hostessy nie stanie się przysłowiową trampoliną do światowej kariery, jak w przypadku Beaty.

W latach 1983-1989 Beata pracowała, jako hostessa opiekująca się anglojęzycznymi gośćmi, (znajomość angielskiego w latach osiemdziesiątych była raczej limitowana i niewiele osób władało tym językiem), stąd konieczność współpracy przede wszystkim z osobami, które umiejętność tę posiadały. I tak Beata pracowała z nami przy organizacji międzynarodowych mistrzostw Polski w badmintonie, które w owych latach były organizowane w Warszawie w hali „Mera” (fot. 2.) przy ul. Bohaterów Września. Korzystaliśmy też z hotelu przy ul. Wery Kostrzewy (obecnie ul. Bitwy Warszawskiej).
Beata, mająca organizację we krwi, pomagała przy przyjazdach i odjazdach zawodników, spędzając długie godziny na starym lotnisku Okęcie w Warszawie. A samoloty, jak to samoloty, w listopadzie mgły nad Warszawą duże, więc przylatywały różnie. Polski Związek Badmintona nie dysponował wielkimi środkami na organizację, więc pomagali nam wszyscy nasi przyjaciele, a także nasze rodziny! I tak Beata zaangażowała swojego brata Grzegorza, ja moją matkę, ojca, brata Zbyszka, bratową Jolkę, przyjaciół, Krzyśka i jego żonę Hankę, Jurka z LOK-u (jego udział BYŁ bardzo ważny, gdyż LOK dysponował  wtedy samochodem marki „Nysa” z nagłośnieniem, a właśnie nagłośnienia na hali „Mera” brakowało). Andrzej zatrudniał swoich kolegów alpinistów, gdyż trzeba było wymienić żarówki (zepsute na nowe LH 256, cokolwiek to znaczy), a sufit hali był jedenaście metrów nad podłogą, więc robotę tę mogli wykonać tylko ludzie z uprawnieniami do pracy na wysokości.

Pamiętam doskonale Zdzisława Zakrzewskiego (na fot. 3. z Andrzejem Szalewiczem), który wspólnie z kolegami z TVP Redakcji Sportowej robił transmisje na żywo, które trwały po 5 lub 6 godzin – transmitowali całe finały zawodów, pobierając wielkie ilości energii elektrycznej. Hala Mera dla potrzeb telewizji wymagała oświetlenia około 2500 luksów. Transmisja trwała długo, przyłącze elektryczne (trafo) znajdowało się przed halą i nie zawsze wytrzymywało tak duży pobór energii elektrycznej. Z tego powodu pewien finał gry pojedynczej mężczyzn odbył się w Danii w Kopenhadze (1983), ponieważ obydwaj zawodnicy byli Duńczykami, a my nie mieliśmy szans na zreperowanie zepsutego trafo, po ciemku zaś raczej trudno grać, o transmisji telewizyjnej nie wspominając.

I tak to trwało, a na swoim stanowisku była zawsze Beata,  ze sztabem hostess, którymi dowodziła, piękny rudzielec o zielonych oczach, z równie ujmującym uśmiechem i dołkiem w lewym policzku, wszyscy zawodnicy kochali ją za to, że przepięknie się rumieniła, gdy ktoś przychodził i prawił jej komplementy dziękując  za okazaną pomoc. Beata nosiła zawsze czerwony płaszcz, w którym wyglądała jak kolorowy ptak. Była widoczna, a to ważne dla zawodników i trenerów przy tak dużej imprezie. W owych latach przyjeżdżały bowiem do nas ekipy z ponad 20-30 państw, w tym Azjaci reprezentujący Chiny, Koreę Południową, Indonezję, Malezję, i Europejczycy z krajów takich jak Anglia, Niemcy, Szwajcaria, Francja, Szwecja, Norwegia, Finlandia, ZSRR, Bułgaria, Ukraina, Białoruś, Węgry, Czechosłowacja, Szkocja, Irlandia, Dania, Holandia, Izrael, Austria. Wszystko zależało od daty rozgrywania zawodów. Najwięcej państw startowało w latach, gdy nasz turniej rozgrywano w ramach kwalifikacji olimpijskich, które kończą się 30 kwietnia w latach igrzysk olimpijskich. Z żelazną konsekwencją ustalałam termin tak, aby nasze zawody były ostatnimi, a w najgorszym razie przedostatnimi, czasami zawodnicy biorący udział w naszych zawodach jechali bezpośrednio do Austrii na ich międzynarodowe zawody. Wiedziałam, że taki termin zapewni nam start najlepszych zawodników na świecie i nasi badmintoniści oraz trenerzy z całej Polski będą mogli zobaczyć elitę światową na kortach w Warszawie lub Płocku. Bardzo często w ramach takich zawodów organizowaliśmy kursy trenerskie, korzystając z faktu przyjazdu na zawody dużej liczby polskich trenerów klubowych. Kursy prowadzili trenerzy zagraniczni, a Beata była naszym najlepszym tłumaczem.  Oczywiście nie wolno tu zapominać o systematycznym szkoleniu sędziów, którzy odbywali swoje kursy szkoleniowe przed międzynarodowymi mistrzostwami, a podczas zawodów byli obserwowani przez prowadzących, aby w końcu otrzymać wymarzony certyfikat w zależności od prezentowanych umiejętności. Ważnym elementem była tutaj znajomość języka angielskiego.

W tym miejscu muszę opowiedzieć historię pewnej imprezy, którą organizowaliśmy w Płocku – pierwsze Międzynarodowe Mistrzostwa Polski Juniorów, rok chyba 1988. Jedną z ekip zagranicznych była reprezentacja Anglii, w składzie kilkunastu chłopców i dziewcząt w wieku do 19 lat. Przyjechali z opiekunem – trenerem o imieniu Jack. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy okazało się, że Jack nie ma ręcznika. Podszedł do Beaty na hali i mówi przy wszystkich polskich VIP-ach, że muszą pójść na miasto, kupić ręcznik i to jak najszybciej, bo za godzinę ma trening z zawodnikami na korcie głównym. Beata robi oczy jak spodki, przychodzi do mnie, relacjonuje sprawę i pyta: Jadwiga, co ja mam zrobić? Wszyscy Polacy, którzy usłyszeli prośbę Jacka, ryczą ze śmiechu!  Łzy płyną po policzkach, on chce iść do sklepu. A niby do którego? Kupić ręcznik! Sami byśmy poszli i nabyli ten luksusowy towar, gdyby był dostępny. My ryczymy, a on stoi i nie rozumie, co takiego ŚMIESZNEGO powiedział. Jest rok 1988, wszyscy wiedzą, co jest w sklepach. O ręcznikach nikt nawet nie marzy, bo jak są, to kolejka po nie jest trzy razy większa od liczby ręczników w sprzedaży. W hotelu w Soczewce ręczników nie ma. Angielscy zawodnicy, wiedząc jak może być w państwie za żelazną kurtyną, na wszelki wypadek ręczniki zabrali z domów.

Beata czeka, a ja zwracam się do Beaty: uśmiechnij się i powiedz, że po zakończonym treningu Jack dostanie ręcznik, niech się nie martwi, dla nas to pestka. Ha, ha, ha, ha…! Ale przecież Polak potrafi! Obok mnie stał Ryszard (Lachman; fot. 4.) i pyta, o co chodzi? Referuję sprawę, a Rysiek spokojnie mówi: mam dwa ręczniki, to dam mu jeden, ten nowy!  Niech wie, że u nas organizacja wszystkiego to pestka, a ponadto mamy gest i serce, pieniędzy oczywiście nie bierzemy.
Następnego dnia mówię do Ryśka: – Ale miałeś nosa, żeby wziąć dwa ręczniki.
On na to: – Nie, miałem tylko jeden.
To pytam: – To, czym się rano wytarłeś?
On: – PRZEŚCIERADŁEM!!!!

Jakie było zdziwienie Jacka, gdy następnego dnia całą ekipą wybrali się na spacer po Płocku.  W żadnym sklepie nie było niczego, oprócz przysłowiowej musztardy i octu, nie mówiąc już o sklepach z napisem bielizna pościelowa, ręczniki. Jack do dzisiaj opowiada, jak to w mieście, gdzie nie było nic w sklepach, kupił – bez pieniędzy i przy pomocy Beaty – nowy, piękny ręcznik, który używa do dziś.

Ot, co! To była sprawność organizacyjna. Pochwały za nią zbierał ówczesny prezes Związku – Andrzej Szalewicz.  Takie i inne historie przeżywaliśmy, organizując zawody w latach osiemdziesiątych, było i śmiesznie,  i strasznie, ale ratowało nas poczucie humoru, błyskawicznie przychodzące do głowy pomysły, które pomagały rozwiązywać sprawy, zdawałoby się nierozwiązywalne.

Beata przez te lata współpracowała z nami, była na każdych naszych zawodach, a przecież w roku 1982 urodziła synka Konrada i nie było łatwo łączyć obowiązki mamy i dyrektora tłumaczy i hostess. Zresztą Jej brat Grzegorz Gajewski również pracował z nami, jako moja prawa ręka, człowiek do wszystkiego, do rozwiązywania najtrudniejszych spraw, które po drodze napotykaliśmy. Był moim „telefonem mobilnym”. Proszę pamiętać, że nasze zawody lat osiemdziesiątych organizowaliśmy bez telefonów komórkowych, bez stałych połączeń z najważniejszymi osobami zawodów. Grzegorz spełniał tę rolę i kontakty z kluczowymi osobami komitetu organizacyjnego załatwialiśmy „ jego nogami”, bowiem biegał on od jednej do drugiej osoby, przekazując informacje niezbędne przy organizacji tak wielkiej imprezy. Nie dziwota, że po takich zawodach Grzegorz padał i musiał odpoczywać kilka dni.

Dzisiaj Beata mieszka w Anglii, ale o Jej nadzwyczaj ciekawych losach, o tym jak z pięknej hostessy stała się „truskawkową blond lady”, bardzo znanym fotografem, o tym jak piękno Anglii maluje swoimi fotografiami, o tym jak znakomicie opisuje Anglię  w wielu książkach wydawanych w Londynie, napiszę już w następnym odcinku.
Nasza Przyjaźń trwa do dziś, a od czasu do czasu, siedząc w pubie przy piwie, wspominamy czasy „wczesnego” badmintona w Polsce, zdarzenia, które miały miejsce, kłopoty i nerwy, jakie miałyśmy podczas rozwiązywania „międzynarodowych problemów”, które dzisiaj z perspektywy lat wyglądają jak małe orzeszki podane przez barmana do naszego ulubionego piwa.

cdn.

Jadwiga Ślawska-Szalewicz

Fot. Jadwiga Ślawska-Szalewicz (archiwum)

W związku z niedawnym jubileuszem Polskiego Związku Badmintona kontynuujemy publikację cyklu złożonego ze wspomnień i historycznych refleksji Jadwigi Ślawskiej-Szalewicz. Była prezes PZBad, była wiceprezydent Europejskiej Unii Badmintona (EBU — obecnie Badminton Europe, BE), honorowa prezes PZBad, pisze również często o badmintonie w swoim blogu "Okiem Jadwigi", poświęconym zresztą o wiele szerszej tematyce.
Poprzedni odcinek zamieściliśmy 2.06.2013.

jr

© BadmintonZone.pl | zaloguj