2013-03-06,
Warszawa
Z perspektywy 35 lat (3). Lata osiemdziesiąte
Sprzęt był zawsze wielkim problemem.
Nie wiem doprawdy, jak sobie radziliśmy, ale jedno z naszych notatek na pewno wynika: w roku 1985 zawodnicy tacy jak Jurek Dołhan i Grzesiek Olchowik, Bożenka Wojtkowska, Bożena Siemieniec dysponowali rakietkami Carltona w liczbie trzech na osobę; po dwie rakiety mieli Staszek Rosko, Kazik Ciurys, Jarek Bąk, Basia Zimna, Zosia Żółtańska, Ela Grzybek, Leszek Matusik, a Janusz Czerwieniec – jedną. Brunon Rduch i Jacek Hankiewicz mieli na swoim stanie po trzy rakiety firmy Yonex, Ela Kuczkowska — trzy Carlton Classic, pozostałych 13 zawodników posiadało po 1 sztuce rakiet Carltona. Nie wszystkie rakiety były przez nas zakupione. Czasami klub doposażał zawodników, czasami zaś – bardzo rzadko – kupowała rodzina. Najczęściej rakiety pochodziły od sponsora, w tym wypadku od angielskiej firmy Carlton. Był rok 1984 przygotowywaliśmy się do zawodów Helvetia Cup ‘85 czyli Drużynowych Mistrzostw Europy grupy B (na fot. wyżej m.in. Jacek Szafrański, Grzegorz Gajewski), sprzętu było jak na lekarstwo i żadnych widoków na przyszłość. Co prawda z organizacją zawodów Helvetia Cup ’85 wiązaliśmy pewne nadzieje, ale dotyczyły one raczej doposażenia Związku w sprzęt ciężki. Niektórzy z nas pamiętają, że wielkie imprezy badmintonowe od 1981 roku organizowaliśmy na „MERZE” w Warszawie przy ul. Bohaterów Września 6. Hala MERY wyłożona była zieloną wykładziną kortową z namalowanymi na niej białymi liniami dla potrzeb trzech kortów tenisowych. A my mogliśmy, co najwyżej, wykleić korty do badmintona białą taśmą pozyskiwaną od Firmy 3M, która miała swoją siedzibę przy ul. Lektykarskiej 3. Musieliśmy wykleić sześć kortów, taśmy potrzebowaliśmy dużo, prawie 1000 metrów, gdyż trzeba było liczyć się z koniecznością uzupełniania zniszczonych podczas gry odcinków. Pamiętam szczególnie jedną noc, gdy stały zespół kleił boiska (w tym Andrzej Szalewicz /fot./, Julian Krzewiński, Janusz Musioł, Janusz Rybka, Jurek Wrzodak, Janusz Śliwa i kilka innych osób). Zakończyliśmy robotę nad ranem, bo o 8.00. Sędzia główny miał odebrać salę. Mowę mi odjęło, gdy Andrzej przyszedł i powiedział, że wszyscy są na hali i przeklejają korty, bo — nie wiadomo dlaczego — wyklejono korty krótsze o trzydzieści centymetrów. Popłoch, nerwy, stres i niepotrzebna robota. Przysięgłam sobie wtedy, że więcej takiej bezsensownej roboty wykonywać nie będziemy. Właśnie w 1984 r. zaproponowałam kilku federacjom narodowym wymianę barterową: oni zakupią nam po jednym komplecie kortów do gry w badmintona wraz z wózkami do przewożenia tychże, my zaś w zamian za to przyjmiemy ich drużynę na zawodach w Polsce. W ten sposób Helvetia Cup ’85 grana była na czterech kortach firmy En-tout-cas (Anglia), zaś dwa pozostałe korty przypłynęły na Mistrzostwa Europy Juniorów 1987, organizowane przez nas w Warszawie. Ja musiałam tylko uzyskać stosowne zgody w GKKFiS oraz dodatkowe pieniądze na utrzymanie ekip. Najważniejsze, że od tamtej pory na „ MERZE” nie trzeba było spędzać wielu godzin w nocy na wyklejaniu kortów. (Polecam każdemu klejenie kortu, choć raz, aby zobaczył, jaka to fajna robota). W roku 1987 mieliśmy już sześć kortów, osiem zestawów siedzisk sędziowskich i słupków do siatek, tablice elektroniczne wyświetlające wyniki, kamerę VHS marki PHILIPS (ważącą 5 kg), którą otrzymaliśmy od Holenderskiego Związku Badmintona oraz pięknie ubranych sędziów, którzy za swoje stroje częściowo zapłacili sami. Po wielkim sukcesie organizacyjnym Helvetii Cup ’85 mieliśmy już nowego sponsora, była to firma VICTOR Company, z siedzibą w Hamburgu, z którą bezpośrednio po Helvetii podpisaliśmy kontrakt. Na mocy tego kontraktu VICTOR zobowiązał się wyposażyć polską reprezentację w dresy biało-czerwone (na fot. reprezentacja Polski w dresach Victora podczas mistrzostw Europy juniorów w 1987 r.), rakietki (po cztery sztuki), w sprzęt osobistego wyposażenia, spodenki, skarpety, koszulki, frotki oraz torby na rakiety i torby podróżne. Mając znakomite stosunki z naszym zachodnim sąsiadem (RFN), uzgodniliśmy termin meczu Polska-Niemcy i bezpośrednio po zawodach German Open pojechaliśmy do Hamburga. Nie obyło się bez nieoczekiwanych niespodzianek, gdyż w tym czasie panowała niezła zima, a pociąg, którym jechaliśmy zamarzł na trasie w wyniku oblodzenia szyn i elektrycznych kabli. Po kilkunastu godzinach opóźnienia dotarliśmy szczęśliwie do Hamburga. Guido Schmidt, szef Victora, przyjął nas bardzo serdecznie, a następnego dnia przed meczem ubrał naszą reprezentację w super stroje. Wróciliśmy do Polski z 25 torbami sprzętu nie tylko dla zawodników, ale też i wieloma niezbędnymi rzeczami potrzebnymi do organizacji mistrzostw. Magazyn Victora stał dla nas otworem i wszystko, co wydawało się niezbędne przy organizacji nie tylko Mistrzostw Europy, ale i Międzynarodowych Mistrzostw Polski, mogłam wybrać i zabrać. W ten sposób przez kilka lat nie tylko reprezentacja Polski seniorów i juniorów wyglądała elegancko, my zaś mieliśmy doposażony sekretariat zawodów, biuro prasowe oraz posiadaliśmy limitowaną ilość lotek na zawody mistrzowskie: Indywidualne Mistrzostwa Polski, Międzynarodowe Mistrzostwa Polski (Polish Open). Do rozwiązania pozostawała natomiast sprawa lotek dla klubów, jeżeli chcieliśmy w dalszym ciągu rozwijać badminton. Sytuacja ekonomiczna i finansowa przedstawiała się gorzej niż źle. O przydziałach dewiz na zakup lotek nie było mowy. Posiadaliśmy pewne przydziały złotych dewizowych z puli GKKFiS, ale te wystarczały na opłaty wpisowego w zawodach mistrzowskich, bądź opłacenie składek członkowskich IBF i EBU a także na fundusz do rozliczenia dla ekip wyjeżdżających za granicę. Zresztą te limity były zatwierdzane przez komisję zagraniczną GKKFiS, a wypłat dokonywał COS –wydział dewizowy. I tu z pomocą przyszli zaprzyjaźnieni z nami ludzie, Józef Prokop szef firmy Przedsiębiorstwa Zagranicznego Uni-Med Electronics, w której w roku 1985 dyrektorem został Andrzej Szalewicz. Firma Uni–Med produkowała sprzęt elektroniczny i medyczny, od roku prowadziła prace nad uruchomieniem produkcji lotki plastikowej, zaś zatrudnienie Andrzeja spowodowało przyspieszenie prac nad uruchomieniem również produkcji lotki piórkowej, niezbędnej dla klubów. Prace szły równolegle. W latach 1986 – 1987 firma miała swój zakład w Teresinie przy ul. 1 Maja 12. Ale zanim doszło do wyprodukowania pierwszych lotek trzeba było wykonać szereg analiz dotyczących ich produkcji, odwiedzenia wielu Zakładów Drobiarskich POLDRÓB w Polsce, odbycia wielu spotkań z kierownictwem produkcji tych zakładów, tak aby nieco zmienić technologię pozyskiwania piór gęsich. Chodziło o to, żeby przed wjazdem gęsi do „parownika” pozbawić ich 16 piór (prostych, ukosów prawych i lewych) z każdego skrzydła, a to wymagało zmiany technologii produkcji i oczywiście kosztowało. Ale nie wszystko jest takie przerażająco trudne, na jakie wygląda. Andrzej Szalewicz odbył wiele spotkań w POLDROBIU w Centrali w Warszawie, wiele z nich z inż. Idzikowskim, wielkim specjalistą od gęsi, który posiadał bezcenną wiedzę dotycząca czasokresu chowu gęsi, aby te miały odpowiednio dobre pióra, a także udzielał bezcennych rad dotyczących składowania piór (pióra składowane w dużych ilościach w magazynach są produktem łatwopalnym), prania, oraz wyszukiwał zakłady, które wyraziły chęć współpracy i nie uciekały od nowości produkcyjnych. W tym czasie Andrzej odbył ponad sto spotkań, chociaż ja twierdzę, że odbył ich o wiele więcej, gdyż bardzo często wyjeżdżał „w teren”. Aby być jak najlepiej przygotowanym do wystartowania z produkcją lotek piórkowych średniej klasy, firma UNI-Med Electronics wysłała nas w roku 1987 do Chin, na Mistrzostwa Świata. Oczywiście był to pretekst, bowiem celem samym w sobie były przygotowane przez Guido Schmidta wizyty w kilku firmach chińskich produkujących lotki piórkowe. Jedna z nich miała swoja siedzibę pod Szanghajem i tam właśnie wylądowaliśmy po zakończonych Mistrzostwach Świata ’87. Ja z nieodłączną kamerą PHILIPSA w garści. Kamera odgrywała ważną rolę, gdyż chcieliśmy przywieźć do Warszawy jak najwięcej materiału filmowego. Nie było to takie łatwe, jak moje tutaj pisanie. Zbyszek Mazanek (mój brat, który zmarł nagle w lipcu 1992 r.) szef produkcji lotek w Firmie Uni-Med. A później w Zakładzie Działalności Gospodarczej Polskiego Związku Badmintona „Lotka” w Teresinie bardzo dokładnie poinstruował mnie, na co mam zwrócić uwagę. Najważniejszym była długość filmowania poszczególnych etapów produkcyjnych, każdego z elementów, jak również maszyn. Mieliśmy już rozeznanie, co nam będzie potrzebne, ale nie mieliśmy odpowiednio dużych pieniędzy na ich zakup. Mój brat, fachowiec, nie tylko ukończył Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie w 1972 r., ale też był absolwentem Technikum Mechanicznego im. M. Nowotki w Warszawie ze specjalizacją technika skrawaniem. Nic, co dotyczyło możliwości wykonania maszyny własnym sumptem, nie było mu obce. Przeszkolona, ale nieco stremowana, robiłam w Chinach za „głupią blondynkę”, nie rozstając się ani na moment z kamerą. Udało mi się sfilmować wszystko co było niezbędne ale wymagało to od nas wielkiego wysiłku a także wypicia z szefostwem zakładu nie wiem ilu toastów za „friendship”. Najważniejsze, że wróciliśmy z materiałem, a Zbyszek miał możliwość opracowania kilku rozwiązań technicznych. Zresztą obaj panowie (Zbyszek i Andrzej) spędzili wiele czasu nad opracowaniem najlepszych możliwych rozwiązań technologii produkcji. Andrzej Szalewicz dodatkowo odbywał konsultacje z wieloma inżynierami specjalistami od prania piór, suszenia, składowania, a jeden z naszych kolegów Piotr Agaciński, znany naukowiec chemik (sędzia klasy P w badmintonie), wykonał gigantyczną pracę nad ustaleniem składu chemicznego próbek kleju, który później wytwarzał dla potrzeb produkcji. Oprócz tego trzeba było ustalić, skąd będziemy importować korek, w jaki sposób będziemy go obrabiać, jak łączyć z piórkami i jak te piórka będziemy prać, suszyć, wycinać, szyć itp., itd. Nie było to łatwe i — powiem szczerze — jakoś trudno było mi uwierzyć, że Andrzej, mój brat Zbyszek i kilku jeszcze zapaleńców, do których dołączył Jurek Suski, może wytwarzać lotki. A tuby… Ile pracy i czasu wymagało przygotowanie tub, ile tub znanych firm zostało rozebranych na części. W końcu jakoś z pomocą wielu osób pierwsze lotki wyprodukowano. Nie wiem, czy ktoś ma jeszcze choć jedną tubę po lotkach firmy Uni Sport. W naszym archiwum nie mogło jej zabraknąć i choć nieco sfatygowana jednak jest (tutaj na zdjęciu) oraz lotki piórkowe z wklejką „gacka”. Gdy produkcję lotek przeniesiono do Zakładu Działalności Gospodarczej Polskiego Związku Badmintona, który powołaliśmy w roku 1988 W DNIU 8 CZERWCA UCHWAŁĄ NR 149, lotki nosiły nazwę „Jaskółka” I w ten sposób marzenie zostało spełnione, lotki były produkowane i sprzedawane. Oczywiście nie mogliśmy nimi rozgrywać zawodów mistrzowskich, ale nadawały się jak najbardziej do treningów, a kluby nie musiały już gimnastykować się, w jaki sposób za państwowe pieniądze kupić lotki i oficjalnie wprowadzić je na stan magazynu. Dla nas najważniejszym było przetrwanie kilku lat: my z naszą produkcją w Teresinie i W. Apel w Oławie (lotka TWA), produkując lotki dla LKS Technik Głubczyce i nie tylko. Lotki były produkowane przez nas do momentu utraty rentowności Zakładu, bowiem z chwilą drastycznego wzrostu wynagrodzeń pracowników produkcja stała się nieopłacalna i Zakład trzeba było zamknąć. Jednak przez kilka lat badminton mógł przeżyć, w najtrudniejszym okresie ekonomicznej transformacji Polski mógł przetrwać, aby w latach dziewięćdziesiątych dynamicznie się rozwijać. cdn. Jadwiga Ślawska-Szalewicz Fot. © Jadwiga Ślawska-Szalewicz (archiwum) W związku z niedawnym jubileuszem Polskiego Związku Badmintona kontynuujemy publikację cyklu złożonego ze wspomnień i historycznych refleksji Jadwigi Ślawskiej-Szalewicz. Była prezes PZBad, była wiceprezydent Europejskiej Unii Badmintona (EBU — obecnie Badminton Europe, BE), honorowa prezes PZBad, pisze również często o badmintonie w swoim blogu "Okiem Jadwigi", poświęconym zresztą o wiele szerszej tematyce. Poprzedni odcinek zamieściliśmy 6.02.2013. jr |
|
© BadmintonZone.pl | zaloguj |