2020-08-04
Z archiwów BadmintonZone - zdarzyło się 10 lat temu
DZIENNIKARZ WYSOKICH LOTÓW BOLEŚNIE SPROWADZONY NA ZIEMIĘ

4.08.2010. Felietonista Tim Dowling, na co dzień piszący dla brytyjskiego "Guardiana", przekonał się niedawno, z nielichą pomocą topowej angielskiej miksistki Jenny Wallwork (fot.), że czas zejść na ziemię, jeśli nie wręcz się pod nią zapaść, po tym jak postanowił pograć sobie z Jenny w badmintona, a swoje wrażenia opisać w nieustannie bujającym w obłokach magazynie "High Life", wydawanym przez linie lotnicze British Airways, którego internetowe wydanie znajduje się tutaj.

Brytyjski dziennikarz, który bez skrępowania nazwałby pewnie sam siebie niedzielnym kometkowiczem, przyznając że badminton jawił mu się dotąd jedynie jako sport uprawiany na świeżym powietrzu na możliwie jak najrówniejszym kawałku trawy w okolicy, przeżył pierwszy szok, jeszcze zanim chwycił w dłoń rakietę.

Dowling wyznał szczerze, że nigdy nie przypuszczał, iż istnieje coś takiego jak obuwie do gry w badmintona, ale w ośrodku w Milton Keynes nikt by go bez niego nie wpuścił na kort. Na szczęście zawodnicy mieli jakieś buty w jego rozmiarze. Zdaniem publicysty wyglądały one jak zwykłe adidasy. Ale co ja tam wiem... — podsumował.

Relacja dziennikarza jest przepełniona dowcipnymi i trafnymi spostrzeżeniami; częstokroć nie zostawia suchej nitki na samym autorze tekstu, który szybko uświadamia sobie, że proponując Wallwork wspólne odbijanie, porwał się z motyką na słońce. [Jenny] pokazuje mi prawidłowy chwyt (...) i jak się trzyma lotkę przed uderzeniem. To prawdziwe pióra! — zauważam. Swój pierwszy serw wykonuję wysoko nad siatką. Lotka wraca w moją stronę tą samą trajektorią. Wbiegam pod nią, unoszę rakietę i wykonuję potężny zamach zza głowy. Lotka ląduje za moimi plecami. Stwierdzam, że dziś niespecjalnie zależy mi na wyniku.

Kiedy dziennikarzowi udaje się w końcu wyczuć nietypowy tor lotu lotki, gania po całym korcie, lecz ani razu nie udaje mu się przerzucić Wallwork. Ona w ogóle nie musi się ruszać! Jeśli mamy tak grać, dopóki ktoś nie zemdleje, tą osobą z pewnością będę ja.

Z każdą kolejną minutą dochodzi do Dowlinga, że badmintonista z niego taki jak trąba z pewnej część ciała pewnego ssaka z rodziny krętorogich. Determinacja mizernieje tak szybko jak moja wydolność. Mój talent gdzieś przepadł. Cóż, okazuje się więc, że nigdy nie jest za późno, by odkryć coś nowego, w czym jest się po prostu kiepskim. Dołączają do nas dwaj zawodnicy i Jenny staje po mojej stronie siatki. Lotka przelatuje w tę i z powrotem, zatrzymując się tylko wtedy, gdy znajdzie się na mojej drodze, a ja w nią nie trafiam. Kiedy tylko uda mi się ją przebić na drugą stronę, wszyscy wołają "Świetna robota!", lecz po trzydziestu minutach zaczynam odczuwać, że tylko przeszkadzam ludziom w pracy.

Aby dowiedzieć się, jak Tim Dowling ostatecznie podsumował na łamach latającego w przestworzach "High Life" swój bolesny upadek, polecamy pełną wersję felietonu w języku angielskim.

Fot. © BadmintonPhoto.com (archiwum)

karpeek

© BadmintonZone.pl | zaloguj