2019-05-04
Z archiwów BadmintonZone - zdarzyło się 10 lat temu
POMÓC CHINCE. CZĘŚĆ 11.

4.05.2009. Od 17 kwietnia publikujemy wywiad z byłym sekretarzem generalnym Polskiego Związku Badmintona — Bohdanem Włostowskim (fot.).
Ze względu na objętość zebranego materiału, całość podzielona została na kilkanaście części. Poniżej przedstawiamy ostatnią, jedenastą część wywiadu: "POMÓC CHINCE".

pola: Będziesz jeszcze miał coś wspólnego z badmintonem? Jakie masz plany na przyszłość?
B.W.: Muszę z czegoś żyć, nie mogę siedzieć i czekać. Nie chcę robić przewrotu i awantury wewnętrznej w związku. Mam świadomość, że ten wywiad wywoła prawdopodobnie burzę. Będę oskarżany, opluwany. Wszystko mi jedno. Obecnie realizuję się w różnych projektach. Jeśli jeden z nich całkowicie mnie pochłonie, to nie będę w stanie wrócić do badmintona. Na razie chciałbym pomóc Chince Wang Linling, za którą czuję się współodpowiedzialny.
pola: W jakim sensie możesz jej pomóc?
B.W.: Ta dziewczyna straciła w Chinach wszystko, jak tam wróci, to pójdzie do kołchozu. Ona po prostu uciekła — bez zgody Chińskiej Federacji Badmintona na grę w klubie zagranicznym. Znaleźliśmy ją przez Kima. Z tym, że procedura powinna być inna: Chiński Związek Badmintona powinien wyrazić zgodę na jej przejście. Wang Linling miała obiecane 1500 dolarów miesięcznie, zakwaterowanie i wyżywienie, grę oraz otrzymanie paszportu do czerwca 2009. To były od początku nierealne rzeczy. Tymczasem dostała wizę na pół roku, jest w Polsce 3. miesiąc i poza meldunkiem nie ma nic. Jeżeli straci prawo legalnego pobytu w naszym kraju i będzie musiała wrócić do Chin, nie wiadomo, co się z nią stanie. Ma duży potencjał. Choć środowisko w Polsce trochę się bulwersuje. Mnie się wydaje, że polskie singlistki powinny mieć, na kim się wzorować. Wang Linling postawiła wszystko na jedną kartę. Dowiedziałem się, że do tej pory wniosek o przyznanie jej karty stałego pobytu, tzn. zalegalizowania jej pobytu tutaj, jest niezłożony. A sama procedura trwa dosyć długo — przechodziliśmy ją na przykładzie trenera z Korei. Boję się, że przyjdzie taki moment, kiedy wiza jej wygaśnie i będzie na straconej pozycji. Pomijam obywatelstwo, bo to są odległe sprawy. Chodzi o to, żeby miała dokument, że legalnie przebywa w kraju, może wówczas występować o wizę w Schengen, żeby móc jeździć na turnieje i piąć się w rankingu. Widać, że stać ją na to. Poprosiłem ją, żeby wyciągnęła dokumenty, które są już w biurze przygotowane, i ja się wszystkim zajmę, będę dookoła tego chodził.
pola: Słyszałam, że Chen Gang nie zagrzeje długo miejsca w Polsce?
B.W.: Chen wyjechał 17 kwietnia, teoretycznie ma wrócić w czerwcu. Widziałem ponadto e-mail, przesłany przez Chena prezesowi, w którym żąda wypełnienia obietnic z Pekinu i grozi, że w przypadku braku reakcji poinformuje o tym fakcie BWF i MKOl. Jeżeli do tego dojdzie, będziemy skompromitowani. W tej sytuacji nie bardzo wierzę w jego powrót. Trener Kim również odchodzi — z mojej wiedzy wynika, że zostaje tylko do czerwca. Poinformował o tym zawodników i związek. Został poproszony przez prezesa, żeby pomógł w znalezieniu swojego następcy. Twierdzi, że pomoże. Według mnie wraz jego odejściem straciliśmy skarb, a nasi zawodnicy zostają z niczym.
pola: PZBad nie ma szczęścia do trenerów?
B.W.: Miałem taki plan, żeby do dwóch trenerów zagranicznych dołożyć asystentów, którzy dopiero chcą się w tym kierunku rozwijać. Chciałem zapłacić im jakieś nieduże pieniądze, po to żeby ich zmotywować. Asystenci mieliby wyciągać wiedzę od trenerów zagranicznych. Chodziło o to, żeby ktoś tę wiedzę spisywał, żebyśmy mieli materiał, aby wydać podręcznik szkoleniowy. Kiedyś Kim przyszedł do mnie i powiedział, żeby pomóc mu przekonać Kamilę Augustyn do podjęcia się roli jego asystentki. Twierdził, że ona ma duży potencjał. Kim miał problem z polskimi zawodniczkami. Twierdził, że nie umie z nimi rozmawiać. Potrzebował kogoś, kto mu w tym pomoże. Początkowo Augustyn wahała się. Namawiałem ją, żeby spróbowała. Pytała o warunki, więc po rozmowie i ustaleniach z prezesem zaproponowałem jej pewne warunki, adekwatne do naszych możliwości i wcześniejszych doświadczeń. Potem okazało się, że PZBad na to nie stać, Augustyn może dostać 1/3 tego, co jej obiecałem. A ja podobno nie miałem pełnomocnictw do składania jej takich propozycji. Kiedy już po moim odejściu Kamila się zgodziła na warunki władzy, wszystko rozbiło się o umowę. Przez tydzień nikt nie chciał z nią na ten temat porozmawiać, więc odeszła.
pola: Były inne propozycje?
B.W.: Tak były. Z jednym z kandydatów uzgodnienia były już zaawansowane. Jednak jak się dowiedział, ze są problemy z finansami — zrezygnował. Bał się, że zostanie z niczym. Poza tym nikt z kręgu władzy nie próbował nawet rozmawiać z nim w tym roku. Dochodziło do takich sytuacji, że PZBad chciał niektórych pracowników biura zatrudnić na stanowisku asystenta trenera kadry narodowej po to tylko, żeby mieć z czego finansować ich pensję. To była całkowita farsa i powiedziałem, że w życiu się pod czymś takim nie podpiszę.
pola: Największy sukces?
B.W.: Odnotowałem cztery w trakcie tego trzyletniego okresu. Pierwszy, kiedy jechałem późno w nocy do domu i usłyszałem w radiu RMF newsa sportowego, pierwszego co do kolejności w serwisie: "Medal już tylko o krok". Dalej dziennikarz mówił o naszych badmintonistach, a dokładnie o mikście, który właśnie miał grać w ćwierćfinale o 3. miejsce. To był mój pierwszy sukces, bo to ja się nad tym napracowałem. To była ciężka praca, żeby przebić się z badmintonem do mediów, zresztą dalej tak jest. Ale sukcesy naszych zawodników pomagały w dotarciu. Z czasem zorientowałem się, do kogo warto się odzywać, kto jest zainteresowany, żeby puścić takie informacje.
pola: Drugi sukces?
B.W.: Słowa Nadii z wywiadu, który zrobiłaś z nią przed IO. Zapytałaś ją, czy coś się zmieniło pozytywnie w związku. Powiedziała wówczas znamienne słowa: "Widzę zmianę na lepsze, więcej z nami rozmawiają". Wtedy pomyślałem, że komunikacja, która wychodzi nam najtrudniej, nie wymaga żadnej inwestycji. Wystarczy usiąść z zawodnikami i z nimi porozmawiać. Skróciłem dystans z nimi. Po pierwsze, poprosiłem, żeby mówili do mnie po imieniu.
pola: Z czego jesteś jeszcze dumny?
B.W.: Stworzyłem sprawnie działający zespół w PZBad. Pomimo trudności, które tam są, stworzyłem sprawnie działające biuro. Trzon tego zespołu stanowiły Ewa Czerwińska, Ewa Rydzewska i ja. Tak naprawdę dla nas nie było rzeczy niemożliwych. Szesnaście godzin w pracy — OK. Trzy dni non-stop przy letniej szkole badmintona — nie ma problemu. Myśmy wielokrotnie wewnętrznie się ścierali. Były konflikty, kryzysy, ale nigdy takie, żeby ktoś chciał odejść. Wspieraliśmy się nawzajem.
pola: Razem można więcej?
B.W.: To tak działało, że udało się zrobić letnią szkołę w 2008 i to tak, że Europa była zachwycona. Udało się zrobić Polish Junior w Warszawie, dzięki któremu myśmy się nauczyli, jak zrobić profesjonalnie Polish Open w Warszawie. Polish Open z prawdziwego zdarzenia na Arenie Ursynów. Ten turniej był niesamowity. Ludzie, którzy w tym roku przyjechali na Polish Open i ze mną rozmawiali, powiedzieli, że są tylko dlatego, że rok wcześniej było tak super. Między innymi dzięki naszej pracy udało się uzyskać inne projekty w stylu ME, drugą letnią szkołę badmintona w tym roku.
pola: Ostatni sukces?
B.W.: Zbudowałem relację z zawodnikami. Z każdym w ośrodku mogłem zwyczajnie porozmawiać, nawet trochę pożartować. Pomimo różnic zdań wspólnie szukaliśmy takich rozwiązań, żeby wszyscy byli zadowoleni. Według mnie zawodnicy w ośrodku są największą wartością tej organizacji. Dzięki ich ciężkiej pracy łatwiej było przebijać się w mediach oraz negocjować kwoty w MSiT.
pola: Pracując w PZBad, nie czułeś z żadnej strony wsparcia?
B.W.: Wsparcie było tylko wewnątrz zespołu, w którym pracowałem. Ponadto, zwycięstwa naszych zawodników nakręcały nas pozytywnie. Ale przez cały czas musiałem być sekretarzem generalnym, serwisantem komputerów, administratorem sieci, człowiekiem od zarządzania i negocjowania. Jednym słowem od wszystkiego. Nawet od skręcania mebli. Była masa rzeczy do zrobienia i nikłe wsparcie ze strony moich przełożonych. Zresztą ich prawie nie było w związku. Przykład: podczas letniej szkoły badmintona w minionym roku prezes przyjechał ostatniego dnia. Wiceprezydent BE, obecny na tej imprezie pytał o niego, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. To były przykre sytuacje. Kiedy pojawiały się napięcia między mną a Mirowskim, mówiłem, że nie chcę się z nim spierać. Uważałem, że odmienne zdania na pewne tematy mogą świadczyć tylko o tym, że różnymi ścieżkami chcemy dotrzeć do tego samego punktu. Proponowałem wielokrotnie dojście do kompromisu. Jednak aby był kompromis, trzeba rozmawiać, a żeby rozmawiać, trzeba mieć czas. I ja czas musiałem znaleźć, np. żeby się spotykać z prezesem między godz. 20 a 21 w McDonaldzie, po to żeby z nim omówić różne rzeczy i żeby podpisał dokumenty. Teraz nie ma kto tego robić. Z biura odeszły najważniejsze osoby. Filary administracyjne tej organizacji, jeden z pracowników dostał wymówienie z pracy, ponieważ teoretycznie likwiduje się jego stanowisko pracy. Związkowi grożą pozwy z tytułu braku wypłat świadczeń określonych w regulaminie wynagradzania. To są sytuacje bardzo niedobre. Myśmy stracili poczucie misji, wszyscy. Ja i mój zespół utożsamialiśmy się z tą organizacją. Teraz z PZBad nie utożsamia się nikt!

Zob. też:
Strategia utrzymania się przy prezesurze.
Mieć kozła ofiarnego.
Podstawowym problemem jest brak komunikacji.
Zostałem faktycznie rozstrzelany.
Zacząłem dopuszczać się polemiki.
Cały czas wybiegałem przed szereg.
Kupili siebie nawzajem.
Otwarte wypowiedzenie wojny.
Polityka wybiórczego informowania.
Byłem totalnym outsiderem.

Fot. © BadmintonZone.pl (archiwum)

pola

© BadmintonZone.pl | zaloguj